Renoir z Berlina

W chwili gdy ten felieton dotrze do Państwa rąk, będzie albo tuż przed, albo tuż po berlińskiej Loveparade. Media zapewne powiedzą o hałaśliwej, ogłuszającej muzyce, o hordach cudaków gibiących się na platformach, o narkotykach i pośpiesznej miłości w krzakach Tiergarten, itd.

W chwili gdy ten felieton dotrze do Państwa rąk, będzie albo tuż przed, albo tuż po berlińskiej Loveparade. Media zapewne powiedzą o hałaśliwej, ogłuszającej muzyce, o hordach cudaków gibiących się na platformach, o narkotykach i pośpiesznej miłości w krzakach Tiergarten, itd.

Choć nie jestem fanem techno (wystarczy, że mój sąsiad jest, więc i tak sporo tego słucham), myślę, że nadal nie doceniamy tego prądu w muzyce. W ogóle przyjdzie nam dopiero w pełni zrozumieć, jaka zmiana zachodzi w tej dziedzinie sztuki za sprawą komputerów i Internetu.

Na chwilę jednak przenieśmy się 175 lat wstecz, do lata roku 1827, kiedy to Joseph Nicephore Niépce po ośmiogodzinnym naświetlaniu światłoczułej płytki w camera obscura uzyskał pierwszy trwały obraz. Z pozoru wydarzenie o charakterze wyłącznie technicznym, całkowicie zmieniło jednak obraz sztuki. Nie tylko przyczyniło się do powstania fotografii artystycznej, a później filmu, ale także zmieniło kierunki rozwoju malarstwa. Ponieważ żaden malarz nie był w stanie oddać obrazu tak wiernie jak dagerotyp (od nazwiska Louisa Jacquesa Daguerre'a, partnera i współpracownika Niépce'a), malarze po prostu przestali sobie tym zaprzątać głowę. Niedługo potem francuska złota młodzież malarska w miejscowości Barbizon zaczęła na płótno przelewać swoje kameralne wrażenia, zamiast doskonalić wierność prezentacji. Tak narodził się impresjonizm, a potem już szybko poszło - malarstwo wyzwolone przez fotografię z obowiązku wiernego oddawania rzeczywistości stało się polem popisu dla nieposkromionej wyobraźni. Nie każdemu abstrakcyjny nurt w malarstwie musi się podobać, ale nie sposób negować wartości artystycznej obrazów Pabla Picassa, Paula Klee czy Maksa Ernsta.

Proszę wybaczyć mi tę przydługą zabawę w amatorską historię sztuki, ale już zmierzam do konkluzji. Każdy, kto kiedykolwiek uczył się grać na jakimś instrumencie (a ja się uczyłem przez siedem długich lat), wie, że w wydobycie pięknych dźwięków z instrumentu trzeba włożyć 1% talentu i uczucia oraz 99% katorżniczej pracy. Do pewnego stopnia komputer zmniejsza te 99%. Dostarcza muzykom zestaw gotowych brzmień i narzędzi, w związku z czym mogą oni całą uwagę poświęcić ekspresji i kompozycji.

W techno gotowe fragmenty pobiera się z Internetu, kompiluje się je na domowym komputerze za pomocą specjalizowanego oprogramowania, ewentualnie przepuszcza się całość przez dodatkowe filtry. Niektóre efekty (crossfader, delay z feedback control, żeby przytoczyć kilka określeń ze słownika techno) to zaawansowane algorytmy przetwarzania sygnałowego. Oprogramowanie miksujące pozwala wedle życzenia poskładać poszczególne fragmenty w utwór muzyczny, zaś efekt końcowy można udostępnić na specjalnych serwerach, gdzie internauci demokratycznie - poprzez liczbę pobrań i oceny, jakie wystawiają danemu miksowi - decydują o popularności twórcy.

Jeszcze raz podkreślam, że techno może się podobać lub nie, ale bez wątpienia jest istotnym zjawiskiem w muzyce i całej kulturze. Zjawiskiem, które dzieje się na naszych oczach za sprawą informatyki i Internetu. Wierzę, że jeżeli zobaczą Państwo w relacjach z Berlina dziewczynę z zielonymi włosami, ustami pomalowanymi fioletową szminką i pomarańczowymi paznokciami, a w tle usłyszą Państwo jednostajne "łup łup", to trudno uwierzyć, że mamy do czynienia ze sztuką.

Jak czują się Państwo z myślą, że być może kiedyś będziemy traktować ją tak jak dziś traktujemy Degasa, Renoira czy Moneta? Coś mi mówi, że tak jak fotografia zmieniła malarstwo, tak za sprawą komputerów rodzi się przełom w muzyce.

W celu komercyjnej reprodukcji treści Computerworld należy zakupić licencję. Skontaktuj się z naszym partnerem, YGS Group, pod adresem [email protected]

TOP 200