Pukanie zepsute - proszę dzwonić

A więc wyszło szydło z worka! Iwona Bartczak zdemaskowała naukowców (Naukowcy - do pracowni i laboratoriów - CW nr 30/99), czym nie zaskarbiła sobie sympatii przynajmniej jednego z nich, a konkretnie profesora Jerzego Kisielnickiego, który dał wyraz swej dezaprobacie w rubryce Listy w numerze 32/99.

A więc wyszło szydło z worka! Iwona Bartczak zdemaskowała naukowców (Naukowcy - do pracowni i laboratoriów - CW nr 30/99), czym nie zaskarbiła sobie sympatii przynajmniej jednego z nich, a konkretnie profesora Jerzego Kisielnickiego, który dał wyraz swej dezaprobacie w rubryce Listy w numerze 32/99.

Przypuszczam, że nie był on jedynym, którym targały wrogie uczucia wobec autorki felietonu. Wszak naukowej braci z tytułami w kraju nie brak, mimo fatalnej kondycji naszych jednostek edukacyjnych. Opisuję uwagi na ten temat jako osoba stojąca zupełnie z boku. Przy okazji wyjaśniam, że nie jestem dziennikarzem, tylko programistą, nie zostałem przekupiony przez redakcję, aby wyrażać poglądy zgodne z jej widzimisie, nie jestem teoretykiem informatyki, tylko praktykiem, od ponad dwudziestu lat. I korzystając z okazji, chciałbym jeszcze z tego miejsca, wyprzedzając ewentualne przyszłe pytania nowo poznanych ludzi z branży, powiedzieć, że to nie żaden mój krewny, tylko ja, we własnej osobie, pisuję do Computerworld, a zdjęcie ma już kilka lat, może być więc nieco mylące. Wszak praca na aktywnym froncie informatyki mocno wyczerpuje i wieku przysparza w galopującym tempie.

Przechodząc wreszcie do sedna sprawy... Mnie z kolei stanowisko Iwony Bartczak przypadło do gustu ogromnie i to ledwo spojrzałem na tytuł. Nie wynika to ze złośliwości wobec świata nauki, a z konkretnych przypadków moich kontaktów z nim. Myślałem, że mam pecha, trafiając na profesorów mało konkretnych, zapatrzonych w swój tytuł, posiadających zakorzenione przyzwyczajenia do narzucania zdania jako prawdy jedynie słusznej. Przy tym działających niesamowicie powoli i na strasznie abstrakcyjnym poziomie ogólności. Widzę jednak, że taka jest średnia krajowa. Nie ma więc czemu się dziwić, że świat komercyjnych zastosowań nie lubi chodzenia z głową w chmurach, lecz wymaga konkretów i szybkich decyzji popartych bogatą praktyką. Zwłaszcza w informatyce, gdzie technologia jest niebywale dynamiczna, a wiedza książkowa może stanowić jedynie jej suplement - nigdy kwintesencję. Wystarczy zresztą spojrzeć na wymagania stawiane kandydatom na stanowiska menedżerów IT, projektantów lub analityków w poważnych firmach: praktyka w konkretnych zastosowaniach, udokumentowane osiągnięcia, staż na ściśle określonych stanowiskach, najlepiej w międzynarodowych koncernach. I tyle. Naukowcy wybrali w przeszłości taką a nie inną ścieżkę rozwoju zawodowego ze wszelkimi jego zaletami i wadami, w związku z czym obecnie nie powinni czuć się pokrzywdzeni. Zresztą pracę zawsze można zmienić. Tylko który posiadacz tytułu naukowego zechce zaczynać od zera - uczyć się programowania i administrowania systemami, użerać się z użytkownikami, zanim po kilkunastu latach awansuje (albo i nie) do kierowniczej roli w wybranej branży IT.

Z listu profesora Kisielnickiego zrozumiałem niewiele, co stanowi jeszcze jeden dowód na mijanie się światów nauki i praktyki. Do nas - praktyków - trzeba zwracać się za pomocą mniej wysublimowanych form i prościej argumentować. Niemniej, jeżeli nie wiadomo o co chodzi, to wszystko wskazuje na to, że chodzi o pieniądze. Mamy obecnie wolny rynek pracy, doskonale wyceniający nasze umiejętności zawodowe. Wystarczy zapukać do jednych drzwi, drugich... Jeśli nie działa, zadzwonić.

W celu komercyjnej reprodukcji treści Computerworld należy zakupić licencję. Skontaktuj się z naszym partnerem, YGS Group, pod adresem [email protected]

TOP 200