Podkreślanie, czyli semantyka

Pasjonaci typografii, czyli typoholicy, znają trzy klasyczne odmiany krojów liter: zwykły, pochylony oraz pogrubiony. Mają one swoje uzasadnienie. Kursywą drukujemy cytaty, zaś pogrubiamy coś dla uwypuklenia. Wynika z tego, że pogrubiona kursywa powinna służyć do druku cudzych wrzasków.

Kiedy sto lat temu rozpowszechniły się maszyny do pisania, to nie pozwalały one ani pochylać, ani pogrubiać tekstu. Poradzono sobie z tą przypadłością przez podkreślanie. Upowszechnienie komputerów graficznych dodało do palety dodatkowe możliwości: cieniowanie, obrys, a nawet rytowanie. Nic więc dziwnego, że podkreślanie straciło rację bytu. Dlatego Sir Tim Berners-Lee wybrał je do oznaczeń hypertekstowych.

Gdybym powyższy akapit napisał jako tekst internetowy, to powinienem w nim dodać kilka odnośników, oczywiście pokazujących się jako podkreślenia. I od razu zaczęłyby się problemy. Szczególny w przypadku nazwiska i tytułu wynalazcy internetu. Gdy podkreślimy wszystkie cztery człony, to na stronie będzie to wyglądało nieładnie - za dużo kreseczek. Zresztą, ograniczenie się tylko do nazwiska niewiele pomoże. Nie wspominam już o tym, że chcąc być pedantycznym, tytuł powinno podłączyć się do innej informacji niż nazwisko: ostatecznie wynalazku dokonał konkretny człowiek, który tytuł dostał potem. W przypadku felietonów decyzja redakcji CW o zakazie używania odnośników okazała się zbawienna - od ponad roku udaje mi się ich unikać, choć nie w 100%. Problem został rozwiązany radykalnie. Ale tylko na papierze. Wszyscy, którzy piszą blogi, wiedzą, że powyższe rozważania wcale nie są problemem semantycznym. Tym bardziej, że wiele popularnych systemów blogowania zamiast podkreśleń stosuje kolorowanie. Jeśli więc tekst zawiera zbyt dużo połączeń do innych tekstów w internecie, to zaczyna wyglądać jak mozaika. Bardzo źle się go czyta. Nie wspominam o ewentualnych poprawkach - słowa giną w gąszczu tagów. A gdy już słów brakuje, to stosuje się wyliczanie w postaci "tu i tu oraz tu". Z kolei zbyt mało połączeń do innych stron nie budzi zaufania - nikt przecież nie pisze w próżni. Wprawdzie czytelnik może zrobić przeskok do innej strony guglując frazę, ale nie jest to wygodne. Nie wie także, gdzie ostatecznie znajdzie się, bo przeszukiwanie może prowadzić do innych wyników niż w momencie pisania tekstu.

Istnieje radykalna szkoła zwolenników łączenia wszystkiego ze wszystkim. To znaczy, zamiast podkreślać nieliczne słowa, dobierane wg widzimisię autora, proponuje się, aby wszystkie wyrazy w tekście były do czegoś podłączone. W ten sposób niczego nie trzeba podkreślać ani kolorować. Wystarczy najechać kursorem na wybrane słowo, kliknąć myszą i przenieść się do innej strony. Zrobiłem próbę przygotowania takiego tekstu. Problem okazał się zasadniczy: nie wiedziałem gdzie kierować czytelników ze zwykłych słów. Do słownika? Po co? Wprawdzie mam tendencję do nadużywania wyrazów obcych, ale czy należy je tłumaczyć jak chłop krowie na miedzy? A czy krowa z poprzedniego zdania to holenderka, czy może jednak swojska krasula? Można założyć, że odnośniki pozasłownikowe robi się dla słów występujących w encyklopedii. Tylko której? No i dlaczego ograniczać się do wydawnictw zwartych?! Trzymając się krowiego przykładu, zapewne ktoś gdzieś pisze blog o krowach i jego myśli mogłyby się okazać znacznie ciekawsze niż suche definicje.

Dziś znany dowcip Mleczki powinien brzmieć: "Obywatelu, nie podkreślaj bez sensu".

W celu komercyjnej reprodukcji treści Computerworld należy zakupić licencję. Skontaktuj się z naszym partnerem, YGS Group, pod adresem [email protected]

TOP 200