Piraci i Prohibicja

Gdy piszę ten felieton, jest początek marca 2009. Szwedzki proces przeciwko czwórce osób prowadzących największy na świecie tracker torrentowy o swojskiej nazwie The Pirate Bay (Zatoka Piratów) trwa już dwa tygodnie.

Zakończyła się jego pierwsza faza. Sąd wysłuchał zarówno oskarżenia (jest to proces karny, tj. oskarża prokurator), jak i obrony oraz przesłuchał licznych świadków. Wydanie wyroku nastąpi zapewne w czasie, gdy będą Państwo czytali ten tekst. Nie lubię bawić się we wróżkę, ale tym razem postaram się przewidzieć przyszłość.

Należy zauważyć, że proces ma olbrzymią oprawę medialną. Trzej młodzi ludzie, którzy są mózgami pirackiego przedsięwzięcia, bardzo skutecznie i to już od bardzo dawna manipulują informacjami, które za pomocą środków przekazu docierają do opinii publicznej. A nie jest ona bezstronna, bo sukces TPB jest efektem upowszechnienia się mody na darmowe ściąganie utworów z sieci. Zarządzający serwerami często podkreślają, że tylko 20% zawartości trackerów dotyczy plików chronionych prawem autorskim, ale skromnie przemilczają, że jeśli chodzi o ruch generowany przez nie, to jest on olbrzymi. Albowiem niewielu ludzi "upowszechnia" za pomocą P2P własne filmy, muzykę lub książki albo cudze utwory opublikowane pod licencją Creative Commons. Zresztą, wystarczy popatrzyć na listy torrentów i porównać, które są popularne. Niestety, zarówno prokurator jak i organizacje zbiorowego zarządzania prawami autorskimi nie wykonali pracy domowej i do procesu przystąpili bez twardych liczb. A przecież sami piraci z Zatoki od lat przechwalają się, jak szybko na ich serwerach można znaleźć najnowsze utwory, szczególnie z Hollywood. To znaczy nie tylko, że ktoś informuje, iż ma je do pobrania, ale także, że inni korzystają z okazji. Wszystko to oczywiście wymaga pieniędzy na opłacenie serwerów (w tej chwili TPB ma ich ponad dwadzieścia), a przede wszystkim ruchu na łączach. Ostatecznie żaden ISP nie oferuje połączenia klasy O3 za darmo.

Tu dochodzimy do sprawy czwartego oskarżonego pirata, aczkolwiek trudno go takim nazwać. Carl Lundström jest o pokolenie starszy od twarzy TBP. Fortunę zawdzięcza rodzinnej firmie, która produkowała chlebuś Wasa (taka szwedzka tektura), a pieniądze z jej sprzedaży włożył m.in. w prowadzenie usług telekomunikacyjnych. To on zapłacił za początki działalności TBP, bo trzej chłopcy groszem nie śmierdzieli (do dziś nie wiadomo właściwie z czego żyją) i teraz prowadzi biznesową działalność piratów. To znaczy zarabia na ruchu reklamowym na trackerach. Według kilku źródeł, tygodniowe obroty firmy są na poziomie 75 tysięcy dolarów i łatwo pokrywają koszty ruchu internetowego. Zyski pan Lundström przekazuje za pomocą skomplikowanej drabinki firm poprzez Izrael do Szwajcarii.

Przebieg procesu przypomina mi nieco inny sławny proces, którego skutków nikt nie potrafił przewidzieć. Otóż w roku 1924 niejaki Adolf Hitler przekształcił swój proces w arenę do wystąpień przeciwko republice weimarskiej. Państwo było słabe i nie miało woli obrony. Dziesięć lat potem przestało istnieć. Jedyna nadzieja w tym, że demokracja szwedzka zasadza się na pobieraniu podatków. Tak jak Al Capone został skazany tylko za ich niepłacenie, a nie za liczne inne przestępstwa, tak samo piraci z TPB zostaną kiedyś dopadnięci za nieopodatkowane czerpanie zysków z cudzej twórczości. Albo opuszczą kraj, tak jak zrobiło to wielu szwedzkich artystów i sportowców, uciekając przed pazernym fiskusem. Serwery TPB już znajdują się za granicą. W krajach, które nie przejmują się prawem autorskim, czyli współczesną prohibicją. Carl Lindström od 2008 roku mieszka w Szwajcarii.

W celu komercyjnej reprodukcji treści Computerworld należy zakupić licencję. Skontaktuj się z naszym partnerem, YGS Group, pod adresem [email protected]

TOP 200