Pa(n)zernick, czyli jak dać zarobić artyście

Tytuł tego felietonu powstał przez przypadek. Anonimowa osoba wpisała do mego blogu uwagę pod pseudonimem "Panzernick" - o zbyt dużej, jej zdaniem, cenie filmiku "Wódeczka i Panienki", który obejrzeć można w internecie płacąc SMS-em. Nie doczytałem pierwszej literki "n" w pseudonimie i stąd przyszło skojarzenie z pazernością. Tymczasem sytuacja twórców, szczególnie filmowych, wcale nie jest godna pozazdroszczenia, nawet gdy swe dzieła sprzedają po 5 złotych.

Według zasad amerykańskiej gildii aktorów (to inaczej nazwany związek zawodowy), film pełnometrażowy zostaje zaklasyfikowany jako "ultra-low budget", gdy na jego zrobienie wydaje się mniej niż $50k. Oznacza to tyle, że w praktyce za mniej nie bardzo da się zrobić przyzwoitego dzieła. Patrząc inaczej, można powiedzieć, że cena jednej minuty filmu fabularnego powinna kosztować co najmniej $500. Tak więc za "Wódeczkę", która trwa 18 minut, przyszłoby zapłacić ok. $9k. O ile wiem, tyle kosztowała ona tylko dlatego, że reżyser (czyli mój syn) poświęcił swemu filmowi niezliczone godziny pracy bez żadnej zapłaty. Wydawałoby się, że producent filmiku (czyli w tym przypadku akurat ja) powinien odzyskać wyłożone pieniądze gdy skusi około 5 tysięcy chętnych do jego obejrzenia. Nie jest to liczba zawrotna, ale niestety zupełnie niewystarczająca do zwrócenia kosztów. A to dlatego, że w internecie, w każdym razie polskim, nie istnieje tani sposób monetaryzacji utworów kinowych.

Kiedy chętny do obejrzenia dyskutowanego filmiku decyduje się na wysłanie SMS-a za 5 PLN netto, to jego konto zostaje obciążone kwotą 6,10 PLN, bo państwo polskie każe sobie zapłacić 22% podatku VAT (firma rozliczeniowa jest w Polsce). Ale to dopiero początek. Cenniki telekomunikacyjne są tak ustawione, że nikt nie oferuje warunków płatności SMS-ami za mniej niż 50% ceny netto, zwykle zabierając 65%. Nie rozumiem dlaczego tak jest, ale podejrzewam, że jakiś monopolista telekomunikacyjny ustalił zaporową cenę na usługę wynajęcia numeru SMS-owego. Mogę się tylko domyślać, że owym monopolistą jest znowu państwo, bo w miarę wolny rynek każdego innego oferenta sprowadziłby szybko na ziemię. Zamiast pięciu złotych, sprzedający filmik w internecie otrzymuje ledwie jakieś dwa złocisze. Ale to jeszcze nie koniec dochodów państwa. Albowiem artysta, jak każdy człowiek pracy, musi zapłacić podatek. W tym przypadku od razu u źródła zdejmują mu 18%, co i tak nie jest dużym procentem. Ostatecznie mogliby zabrać np. 19% CIT-u. Tak więc efektywny dochód twórcy, bez żadnych pośredników artystycznych, wynosi w tym przypadku 28% ceny produktu. Z owych 72%, które rozchodzą się nie wiadomo gdzie, większość zabiera fiskus RP. Czyli my wszyscy, bo przecież państwo wydaje pieniądze na potrzeby swoich obywateli.

Można proponować inne schematy minipłatności za utwory sprzedawane poprzez internet, ale nie są one konkurencyjne. Wiele z nich, jak np. PayPal, wymaga podawania numerów kart kredytowych oraz danych osobowych. Nawet jednak gdyby uzysk (co za brzydkie słowo, ale tu akurat pasuje) artysty i finansującego producenta był na poziomie 50% ceny wirtualnego biletu, to i tak zdecydowana większość utworów nigdy nie zwróciłaby kosztów. Podobnie jak w zwykłym kinie, w którym tylko dzięki dotacjom państwowym udaje się w Polsce czasami wyprodukować nawet 30 filmów pełnometrażowych rocznie.

Z powyższych rozważań można wyciągnąć różne wnioski. Mnie akurat nasuwa się taka myśl, że może zamiast opodatkowywać i dofinansowywać twórców, po prostu dać im święty spokój?!

W celu komercyjnej reprodukcji treści Computerworld należy zakupić licencję. Skontaktuj się z naszym partnerem, YGS Group, pod adresem [email protected]

TOP 200