Mała żółta kasetka

Zawrotna pojemność 10 czy 20 GB może dziś wzbudzać tylko uśmiech politowania, bo pojedyncze dyski mają teraz pojemności kilkanaście razy większe, a takiego, który miałby 20 GB poza komisami kupić się nie da.

Nasi dziadkowie i rodzice przechowywali ważne dla siebie dokumenty, listy, odznaczenia i co tam jeszcze ważnego mieli, w specjalnych, zamykanych na kluczyk, metalowych kasetkach o charakterystycznych, zaokrąglonych kształtach. Kasetka taka była spora i ciężka, więc nie mogła łatwo się gdzieś zapodziać, a i zapewniała swej zawartości jakąś tam, choćby i krótkotrwałą, ochronę w razie pożaru.

Nie wszystko jednak mieściło się w takiej niewielkiej, metalowej kasetce, więc poza nią pozostawały takie "skarby", jak albumy ze zdjęciami, książki czy płyty gramofonowe.

Gdy niecałe 15 lat temu mój ówczesny pracodawca kupił pamięć dyskową mieszczącą w jednej szafie 20 GB (dla oszczędności obsadzoną dyskami tylko w połowie!), przyjeżdżały do nas wycieczki z całej Polski i zza południowej granicy i organizowaliśmy nawet jednodniowe seminarium, którego głównym tematem była owa pamięć. Sama ona nie była jeszcze macierzą dyskową w dzisiejszym rozumieniu, ale była pierwszym u nas urządzeniem, w którym ileś tam napędów dyskowych tworzyło jedną logiczną całość, która dawała się podłączyć do więcej niż jednego komputera jednocześnie.

Zawrotna pojemność 10 czy 20 GB może dziś wzbudzać tylko uśmiech politowania, bo pojedyncze dyski mają teraz pojemności kilkanaście razy większe, a takiego, który miałby 20 GB poza komisami kupić się nie da.

Gdy później pojawiły się "prawdziwe" macierze dyskowe, wszystkie one miały jedną cechę wspólną - była nią wysoka cena. Cena, która praktycznie eliminowała nabywców prywatnych. Za inną wspólną ich właściwość można było jeszcze uznać spory hałas powodowany tak przez same dyski, jak i ich liczne wentylatory chłodzące. Hałas ten zyskał sobie nawet ironiczne, wymyślone przez jakiegoś złośliwca, miano "dyskretnego szumu komputerów".

Wszystko jednak skoro tylko może, musi kiedyś nastąpić: najpierw pod nasze strzechy, niczym księgi z życzenia poety, trafiły komputery, teraz - zdaje się - późno, bo późno, ale jednak - zaczną znajdować się tam macierze dyskowe.

A to za sprawą żółtej kasetki o charakterystycznych, zaokrąglonych kształtach, mogącej zawierać do 2 TB (czyli w przybliżeniu 2 razy po 1000 GB). Kasetkę tę, ze względu na kolor obudowy, nazwano Yellow Machine. I nie jest to tylko zwykła kolekcja kilku napędów dyskowych: oferuje ona liczne możliwości spotykane dotąd tylko w "prawdziwych", dużych macierzach, różne poziomy RAID, osiem portów sieciowych oraz zabezpieczony port internetowy, umiejący się połączyć z modemem lub linią DSL.

Całość ta kosztuje ok. 2500 dolarów (lub 1000, gdy komuś, jak nam przed laty, wystarczy połowa pojemności, czyli 1 TB). Ile kto ma w domu komputerów, może je do tego czegoś podłączyć i wszystkie one mogą z tego naraz korzystać. Dostarczane z tym urządzeniem oprogramowanie pozwala sporządzić (i - w razie potrzeby - odtworzyć) zawartość dysków systemowych sześciu komputerów osobistych. A że w skład zestawu wchodzi jeszcze ruter VPN, do własnych zasobów w żółtej kasetce można dostawać się z każdego miejsca z dostępem do Internetu.

Skoro jednak takiemu jednemu, jedynemu urządzeniu ma się powierzać już nie tylko ważne dokumenty, ale również całe książki, filmy, nagrania, artykuły, to koncentracja taka budzi jakąś, zapewne tylko intuicyjną, obawę przed możliwością utraty od razu wszystkiego.

Dwa terabajty to dużo, bardzo dużo. Z drugiej strony - w kasetkach dziadków zawsze było pełno, na półkach z książkami zawsze brak miejsca i tak samo jest z piwnicami, strychami i innymi podobnymi składowiskami rzeczy chwilowo niepotrzebnych. Zapewne i w tym przypadku okaże się szybko, że 2 TB to właściwie niewiele. Bardzo niewiele.

W celu komercyjnej reprodukcji treści Computerworld należy zakupić licencję. Skontaktuj się z naszym partnerem, YGS Group, pod adresem [email protected]

TOP 200