London is calling

Wielu z nas pamięta zapewne paradoksalny humor serialu "Allo, Allo". Jak można kaleczyć obcy język, demonstrował nam jeden z bohaterów - policjant Craptree. Zniekształcanie mowy, oprócz różnych śmiesznostek z tego wynikających, nie jest jeszcze tak dolegliwe, jak brak znajomości języka w ogóle. Felieton ten piszę a propos kursów, realizowanych obligatoryjnie przy okazji zakupu systemów u zagranicznych producentów.

Wielu z nas pamięta zapewne paradoksalny humor serialu "Allo, Allo". Jak można kaleczyć obcy język, demonstrował nam jeden z bohaterów - policjant Craptree. Zniekształcanie mowy, oprócz różnych śmiesznostek z tego wynikających, nie jest jeszcze tak dolegliwe, jak brak znajomości języka w ogóle. Felieton ten piszę a propos kursów, realizowanych obligatoryjnie przy okazji zakupu systemów u zagranicznych producentów.

Jeszcze niedawno zagraniczne szkolenia stanowiły nie lada atrakcję, przede wszystkim finansową, a także turystyczną. Obecnie z całej atrakcyjności pozostała raczej ta druga opcja. Nie dziwiło też, chociaż często budziło oburzenie, iż na wyjazdy byli kierowani oprócz specjalistów merytorycznych, zasłużeni dla zakładu ludzie według tak

zwanego "klucza". I to wielokroć oni stanowili przeważającą część delegacji. Naturalną też sprawą przy tego rodzaju doborze kadry była nieznajomość języka, w którym odbywało się szkolenie. Ale kto by się tym przejmował - liczył się wyjazd i uciułane dewizy.

Wydawałoby się, że dzisiaj sytuacja powinna ulec zmianie. Owszem, ale nie w każdym przypadku. Wszystko zależy od firmy kupującej produkt wraz ze szkoleniami, a w zasadzie od tego, jakim kosztem dokonano tej inwestycji. Jeżeli fundusze pochodzą z różnego rodzaju dotacji, wówczas sposób ich wykorzystania przychodzi lekko i beztrosko. Jeżeli firma finansuje inwestycje z własnych, wypracowanych środków, wówczas dużo rozsądniej steruje ich wydawaniem, dobierając także odpowiednią kadrę, spełniającą wszelkie wymogi merytoryczne i językowe.

Przypadki kierowania na szkolenie ludzi nie znających w dostatecznej mierze wymaganego tam języka, ciągle jeszcze się zdarzają. Otóż w pewnej firmie państwowej wysłano informatyka na szkolenie do Londynu. Ani przez chwilę nie wątpiłem w jego przynajmniej podstawową znajomość języka angielskiego, którą każdy parający się tym zawodem powinien posiadać. Kiedy jednak po powrocie z kursu przyjechała do tejże instytucji także ekipa angielskich instalatorów systemu, wówczas można się było na własne oczy i uszy przekonać, jak wartko płynie konwersacja między nimi a "przeszkolonym" informatykiem. Otóż "specjalista" bezbłędnie operował słowami: is, good, yes, no, sklecając z nich, w zależności od potrzeb górnolotne frazy, w stylu: "server is good" - reszta to już język migowy. Chociaż przepraszam, "server" także jest słowem angielskim, więc można o nie rozszerzyć listę znanych obcych słów.

Przedstawiciele producenta odjechali, wszystko działa jak powinno. Mam więc podejrzenia, że albo szkolenie było niepotrzebne, albo po prostu w stosowanym obecnie środowisku graficznym wystarczy znajomość pisma obrazkowego, a nie języka mówionego. Jest jeszcze jedna możliwość, że szydło wyjdzie z worka w momencie konieczności dokonania ingerencji w systemie i tu może się okazać, że i szkolenie było wymagane i znajomość języka także, tylko nie połączono tego z właściwą osobą.

Tak czy owak, wysyłając kogoś za granicę, jeżeli ma to przynieść konkretne rezultaty, sprawdźmy najpierw, czy na pytanie: "Do you speak English?" nie otrzymamy odpowiedzi: "Yes, I don't".

W celu komercyjnej reprodukcji treści Computerworld należy zakupić licencję. Skontaktuj się z naszym partnerem, YGS Group, pod adresem [email protected]

TOP 200