Internetowe polis

Człowiek bez zmian

Funkcja wszelkich innowacji technologicznych nie polega wyłącznie na ułatwianiu udziału w życiu obywatelskim i politycznym. Sytuacja wygląda podobnie jak w demokracji partycypacyjnej: dyskutujący ze sobą obywatele nie mogą przekroczyć granic swojej świadomości politycznej. Internet też tego nie zapewni, a absurdem byłoby wysuwać podobne żądanie! To nie ten adresat, chciałoby się powiedzieć - bardziej odpowiednim jest z pewnością system edukacji. Internet z pewnością ułatwia śledzenie dyskusji, branie bezpośredniego udziału w głosowaniu, wyrażanie opinii, ale nie zapewnia wzrostu poziomu wiedzy, potrzebnej do rozumnej partycypacji w skomplikowanych formach współczesnej demokracji.

Rozmaite wspólnoty wirtualne, zwane niekiedy "demokracją elektroniczną", można potraktować jako dzisiejszą postać starożytnego demos. Jest to - jak powiadał Gabriel Almond - najbardziej "uważna publiczność", tyle że nie mająca swego zakorzenienia w konkretnej przestrzeni. Liczą się z nią dzisiejsi strażnicy ładu gospodarczego i politycznego, nie posiadające konkretnej narodowej etykietki korporacje, koncerny, organizacje. Zdaje się, że nie bardzo jeszcze dociera do nas w kraju, jaką potęgę stanowią virtual communities w krajach rozwiniętej demokracji liberalnej. Każda pokusa uczynienia z Internetu kolejnego medium, wyrażającego globalne interesy, natychmiast owocuje niezliczoną liczbą nowych zjawisk i inicjatyw, będących reakcją na próbę "zawłaszczania" autonomii sieci. Zauważmy jednak, że Internet nie ma barw narodowych, ale globalne, kosmopolityczne albo przeciwnie - lokalne, ezoteryczne i specjalistyczne.

W Internecie toczy się walka o społeczną kontrolę nad procesem informacyjnym: wystarczy poszukać na odpowiednich stronach WWW wykazu bieżącej literatury (idącej w tysiące), aby przekonać się o jej sile i natężeniu. Przykładem są ubiegłoroczne wydarzenia w Nowym Jorku i Waszyngtonie. Proponuję Markowi Hetmańskiemu poświęcenie kilku dni na uważne prześledzenie w domowym komputerze, co to znaczy niezależna opinia publiczna w cyberprzestrzeni w odniesieniu do tego - wydawałoby się - jednoznacznie nacechowanego moralnie aktu terrorystycznego. Ileż w sieci faktów, których próżno szukać w tradycyjnych mediach i oficjalnej propagandzie. Debacie towarzyszy nieuchronnie eksplozja dowcipów, różnej jakości i smaku (tu pojawia się ciekawe pytanie, czy istnieje "folklor wirtualny?").

Można zżymać się na kierunek, w jakim rozwinęła się demokracja liberalna w wolnym świecie. Ale dlaczego odwracać funkcjonalną zależność pomiędzy rzeczywistymi procesami rozwoju historycznego a jego rezultatami w postaci nowoczesnych form partycypacji w przestrzeni demokratycznej, za wszystko winiąc media? Czy istotnie nasza wolność jest ciągle zagrożona? Najpierw ograniczało ją państwo narodowe i jego interesy, a teraz anonimowe, ponadlokalne mechanizmy światowej gospodarki i polityki, które usłużnie "podsuwały" nam telewizję, a teraz dały Internet, aby nas doszczętnie ogłupić?

Ideał społeczeństwa obywatelskiego, o jakim marzy Marek Hetmański, już dość dawno przestał obowiązywać, podobnie jak obraz roli telewizji w społeczeństwie, nie mówiąc już o skomplikowanych procesach wewnętrznego różnicowania się form demokracji. Rynek informacji jest podstawą kształtowania się sensownego forum idei. Inaczej tkwi się w świadomości mitycznej albo mitom (np. sieci) daje posłuch.

PS Niniejsze uwagi odnoszą się, rzecz jasna, tylko do kręgu cywilizacji zachodniej. Gdzie indziej, choćby w Indiach, rola telewizji i Internetu ma wiele innych lokalnych uwarunkowań. Ale to już inna historia.đ

Prof. dr hab. Wojciech Burszta jest kierownikiem Zakładu Studiów nad Kulturą Współczesną w Instytucie Etnologii i Antropologii Kulturowej w Uniwersytecie im. Adama Mickiewicza w Poznaniu.


TOP 200