Internet, pryszcze i świstaki

Pamiętam doskonale, kiedy w roku 1993 z trybuny sejmowej kierownictwo NASK przekonywało, że nieakademicki Internet to gniazdo anarchistów, a zaledwie rok później Gazeta Wyborcza pisała, że w całej tej sieci najciekawsze są gołe baby.

Pamiętam doskonale, kiedy w roku 1993 z trybuny sejmowej kierownictwo NASK przekonywało, że nieakademicki Internet to gniazdo anarchistów, a zaledwie rok później Gazeta Wyborcza pisała, że w całej tej sieci najciekawsze są gołe baby.

Myślałem jednak, że czasy te należą już do przeszłości, bo teraz Sejm dyskutuje o podpisie elektronicznym, rząd o programach informatyzacji, a Gazeta Wyborcza ma zupełnie przyzwoity dodatek komputerowy.

Niestety, z błędu wyprowadziła mnie Jolanta Dobrzyńska, była wicedyrektor departamentu kadr i kształcenia Ministerstwa Edukacji Narodowej. "Wtórny analfabetyzm to choroba cywilizacyjna i dlatego z problemem tym borykają się wszystkie kraje wysoko rozwinięte. Winna jest telewizja, komputer, a przede wszystkim Internet, a ponieważ te media ciągle się rozwijają, to i analfabetów nam przybywa" - mówi pani dyrektor, cytowana przez Agnieszkę Katrynicz w numerze 36/2001 tygodnika Nowe Państwo (http://www.nowe-panstwo.pl/np_36_2001/ 36_temat_tygodnia.htm).

Jest to teza bardzo interesująca i mówi naprawdę wiele - może nie tyle o Internecie, ile o mentalności urzędników państwowych. Z wysokości swoich ministerialnych biurek ferują różne sądy. Nie zdziwiłbym się, gdyby jutro inny dyrektor z Ministerstwa Zdrowia stwierdził, że od surfowania w Internecie robią się pryszcze na nosie, a ktoś z Ministerstwa Ochrony Środowiska dowodził, że promieniowanie światłowodów źle wpływa na sen zimowy nornic i świstaków. A gdyby poparli te opinie swoim profesorskim tytułem, na pewno chętnie zacytowałyby je całkiem poważne gazety, jak choćby wspomniane Nowe Państwo.

Nie sposób jednak zbyć zarzutu byłej pani dyrektor z MEN samą tylko kpiną. Ponadto, żeby być uczciwym, muszę dodać, że sam artykuł jest znacznie mądrzejszy, niż można by sądzić po tym jednym zdaniu i błąd autorki jest - moim zdaniem - znacznie poważniejszy niż jakaś bzdura napisana o Internecie. Błąd autorki to przecenianie roli szkoły, technologii i mediów tam, gdzie zaniedbania tkwią po stronie rodziców.

Problem polega nie na tym, że dziecko za dużo informacji czerpie z Internetu. Sam mam małe dziecko i wiem, jak bardzo pomaga dostęp do sieci, gdy mój syn pod wpływem "Muminków" zapyta: "Tatusiu, a jak wygląda piżmowiec?" - a ja muszę szybko znaleźć odpowiedź, choć przecież w życiu nie widziałem piżmowca. A egzotyczne zwierzęta, jak wiadomo, najłatwiej znaleźć właśnie w Internecie. Za jakiś czas mój syn nauczy się czytać i sam zacznie szperać po serwisach. Wtedy będę miał zadanie znacznie trudniejsze. Będę musiał dyskretnie obserwować jego aktywność w Internecie i starać się zachęcić go do aktywnego i produktywnego korzystania z jego zasobów. Przyjdzie mi pewnie pilnować, aby moje dziecko utrzymywało równowagę między surfowaniem w cyberświecie a grą w piłkę na podwórku. I myślę, że w ten sposób więcej zrobię dla uniknięcia wtórnego analfabetyzmu mojego dziecka, niż odcinając je od mediów elektronicznych.

Problemy, na które wskazuje pani dyrektor Dobrzyńska, a także pozostałe opisane w artykule z tygodnika Nowe Państwo, nie polegają na dostępie do nowoczesnych technologii informacyjnych. Polegają na tym, że rodzice pozwalają, by komputer i telewizor zastąpiły ich w wychowaniu. A oba te urządzenia słabo się nadają do roli elektronicznych rodziców (zresztą, niedawno pisałem, by nie stawiać telewizora i komputera w jednym rzędzie).

Niby wszyscy to wiedzą, co nie przeszkadza oczywiście przemądrzałym urzędnikom winić komputera za błędy rodziców. Całe szczęście, że o pryszczach oraz śnie zimowym nornic i świstaków na razie nie mówią.

W celu komercyjnej reprodukcji treści Computerworld należy zakupić licencję. Skontaktuj się z naszym partnerem, YGS Group, pod adresem [email protected]

TOP 200