Człowiek

Jechaliśmy późnym popołudniem do Krakowa. Nieco się spiesząc, ponieważ umówieni byliśmy na dwudziestą, a wcześniej planowaliśmy załatwienie jednej sprawy, konkretnie zjedzenie pewnej potrawy w pewnej krakowskiej restauracji. Był bodaj maj przed dwoma laty, słońce dokuczało zza przedniej szyby, dzieci biegały po podwórkach w krótkich rękawkach, a wokół była świeża, radosna zieleń.

Jechaliśmy późnym popołudniem do Krakowa. Nieco się spiesząc, ponieważ umówieni byliśmy na dwudziestą, a wcześniej planowaliśmy załatwienie jednej sprawy, konkretnie zjedzenie pewnej potrawy w pewnej krakowskiej restauracji. Był bodaj maj przed dwoma laty, słońce dokuczało zza przedniej szyby, dzieci biegały po podwórkach w krótkich rękawkach, a wokół była świeża, radosna zieleń.

Minęliśmy Radom, Kielce. Najprawdopodobniej spierając się jak zwykle, wjechaliśmy do Jędrzejowa, starego, małego miasteczka, z kilkusetletnim opactwem Cystersów i słynnym muzeum zegarów. Być może spór był właśnie o muzeum, w którym nigdy nie byliśmy, zawsze na skutek mojej niechęci do odwiedzenia tego miejsca, bez podania powodów. Przejechaliśmy rynek, to znaczy skręciliśmy w prawo, potem w lewo i już byliśmy na wylotowej drodze do Krakowa. Leniwie toczyliśmy się do przodu za kolumną samochodów, dodatkowo zwalniającą przed przejazdem kolejowym. Po obu stronach drogi, na chodnikach, mijaliśmy sporą liczbę przechodniów. Starsze kobiety zajęte najprawdopodobniej rozmową co u tamtych, a co u tych, mężczyzn z teczkami udających się po pracy do domu, kobiety z siatkami, jakby ćwiczyły wyciąganie rąk, ciężko stąpające, i dzieci przemykające na rowerach. Nagle przed naszymi oczami pokazał się jeden z tych nieprzyjemnych widoków na drodze, kiedy to leży na niej rozjechane zwierze. Tym razem, nie tylko że wokół psa była kałuża krwi, ale pies ten z czegoś, co jeszcze przed chwilą było jego ciałem, unosił do góry głowę. Zatrzymałem się na chodniku. Stanąłem na skraju drogi i wzrok psa utkwił w moich oczach. Bezwładne kończyny, rozlane wnętrzności na gorącym asfalcie i sztywno uniesiona głowa z przeraźliwie smutnymi oczami.

Jedyną rzeczą, na którą mogłem w tym momencie wpaść, to odszukać weterynarza, aby ten ulżył niemożliwemu do uratowania psu. Zatrzymałem przechodnia i pytam czy wie, gdzie jest jakiś weterynarz. Okazał się mieszkać dwieście metrów dalej, przy poprzecznej uliczce. Podjeżdżam samochodem pod bramę domku jednorodzinnego, takiego, jakich wiele w tym kraju postawiono bez gustu. Pytam przycinającą w ogródku kwiaty kobietę w sile wieku, czy mógłbym rozmawiać z lekarzem weterynarii. "O co chodzi" - podchodząc do furtki, odpowiada kobieta. Wyjaśniam, że dwieście metrów stąd... "Męża nie ma, będzie późno" - odpowiada, choć z jej głosu, oczu i zachowania, w tym jednym ułamku sekundy, jak to bywa w takich sytuacjach, wyraźnie widać, że kłamie. Może jest pod telefonem, gdzieś niedaleko, próbuję dalej. "Nie, wyjechał daleko" - pewna już siebie żona lekarza weterynarii odpowiada. Gdzie w tym mieście mieszka jeszcze jakiś lekarz weterynarii. Uzyskuję trzy adresy plus punkt skupu zwierząt, gdzie weterynarz również powinien być.

Jadę najpierw właśnie w to ostatnie miejsce. Otwiera mi stróż, tylko w konturach ciała przypominający człowieka, a samo miejsce skupu nie powinno nie tylko widzieć ludzi, ale z całą pewnością nigdy zwierząt. Weterynarz jest do piętnastej. Kolejny adres. Dzwonię do furtki. Podchodzi starszy pan, okazuje się lekarz weterynarii, prowadzący prywatny gabinet. "Panie, choćby nie wiem ile mi pan zapłacił, nigdy się za to nie zabiorę". Jak to - mówię, przecież to chwila, trzeba tylko uśpić psa. "Panie, to nie takie proste. Ja muszę takiego psa zawieść do przebadania na wypadek wścieklizny. Panie, to się ciągnie potem tygodniami, a poza tym czym ja go tam zawiozę. To z żywymi jest kłopot, a z czymś takim. Zdechnie sam i niech się pan nie przejmuje, nie on pierwszy i nie ostatni". Nie pomyślałem w tym momencie: "dziadku, co z ciebie wyrosło", pomyślałem gorsze rzeczy i pojechałem pod następny adres.

Obchodzę dom wkoło. Pukam, stukam, aż wychodzi również starszy pan z pytaniem: "Pan w jakiej sprawie". Do lekarza weterynarii, odpowiadam. "Proszę wejść" - otwierając drzwi do gabinetu przerobionego z garażu, zaprasza mnie lekarz weterynarii. To nie chodzi o wizytę u pana, ale... opowiadam ponownie całą historię. Z pełnym uśmiechem na twarzy lekarz weterynarii: "To nie dla mnie". Zapłacę, jakby to był mój pies, mówię. "Taką padliną nie warto się zajmować" - nie tracąc uśmiechu na twarzy, bez wzruszenia mówi lekarz weterynarii.

W żadnym miejscu nie porywam się na rozbudowaną argumentację, nie wdaję się w dłuższą dyskusję, ze względu na płynący czas. Jadę pod czwarty adres. Wchodzę po schodach do drzwi wejściowych również domku jednorodzinnego. Otwiera piętnastoletnia, może szesnastoletnia dziewczyna. "Tak, tato śpi, może zawołam mamę". Mama: "Męża nie ma i nie wiem, kiedy wróci". Proszę panią, wiedząc, że mąż jest, mówię, że przed chwilą pani córka powiedziała mi, że pani mąż jest, tylko śpi. "No, no... tak, ale jest zmęczony i nie będę go budziła". To ważna sprawa, mówię, nie tłumacząc o co chodzi; dodaję, że nie jestem stąd i to i owo. "Ale są inne gabinety". Byłem, nie ma lekarzy. "Niech pan poczeka, zobaczę co mąż powie". Po pięciu minutach wychodzi mężczyzna w średnim wieku, u którego widać trwa aktualnie proces trzeźwienia, ale zachowuje się trzeźwo. Wyjaśniam, że od godziny jeżdżę po mieście, będąc przejazdem i poznaję po kolei niesympatycznych lekarzy weterynarii. "Ale widzi pan... ja... przed chwilą... z kolegą...". Zawiozę pana, niech pan weźmie co trzeba, mówię, wiedząc, że się udało.

"O Boże. Gdzie ja się tu wkłuję" - wysiadając z samochodu, powiedział do mnie lekarz weterynarii. "Szybko piesku" - wyciągając strzykawkę i fiolki, zwrócił się do psa, a ten tym samym smutnym wzrokiem zwierzęcia kończącego życie, spoglądał już teraz na liczną grupę gapiów.

Głowa psa powoli osunęła się na ziemię. Lekarz weterynarii przymknął mu powieki. Samochody jakby zaczęły szybciej jeździć. "Weźcie chłopaki jakiś wózek - zwracając się do zgromadzonych ciekawskich dzieci powiedział lekarz weterynarii - zawieziemy go do stacji sanitarnej". Dziękuję i ile płacę, zapytałem. "Nic pan nie płaci". Jednak fatygowałem pana, upieram się. "Panie, ten zastrzyk kosztuje osiem złotych, a wie pan ile ten pies się nacierpiał". Może trochę wiem, odpowiadam. "Ale kim pan jest" - nagle pyta mnie lekarz weterynarii. Bez znaczenia, odpowiadam. "Ale panie, od dwóch godzin jeździ pan po mieście, bo jakiś kundelek zdycha na drodze... czym pan się zajmuje" - męczy mnie lekarz weterynarii. Dziękuję i przepraszam za kłopot, mówię, wchodząc do samochodu. Lekarz weterynarii otwiera drzwi samochodu: "Ale niech pan powie czym pan się zajmuje?". Ważne kim pan jest, odpowiadam.

Przypomniało mi się to zdarzenie na przełomie wieków, bo wszędzie mówią, że ten wiek będzie wiekiem komputerów, automatyzacji, techniki, robotów. Być może nie mam racji, ale może najpierw powinniśmy rozwiązać parę naszych ludzkich problemów. W Jędrzejowie przed dwoma laty na czterech weterynarzy, tylko jeden był człowiekiem.

W celu komercyjnej reprodukcji treści Computerworld należy zakupić licencję. Skontaktuj się z naszym partnerem, YGS Group, pod adresem [email protected]

TOP 200