694. "Coś się komuś ROI"

Kiedy człowiek robi się stary i pamięć zaczyna zawodzić (na szczęście skleroza nie boli), to jest w tym pewien głębszy sens. Bowiem pamiętanie wszystkiego, co wydarzyło się w przeszłości, może być nieprzyjemne. Na przykład, gdy po raz drugi, a bywa i trzeci, człowiek dowiaduje się o rewelacyjnych nowościach zarządzania. Jak tego roku, gdy wszyscy robią, mówiąc po polsku z angielska, outsourcing na chmurę.

Przez ostatnie ćwierć wieku obserwowałem kolejne fale, a raczej przypływy w formach organizowania działalności komputerowej różnych przedsiębiorstw. Za każdym razem koronnym argumentem usprawniaczy firm było zasadnicze obniżanie kosztów, czyli zwiększanie zysków z inwestycji (ROI - ang. return on investment). Jak go zwał, tak go zwał, ale znaczne powiększanie działów IT, czyli inwestowanie we własne zasoby, uzasadniano obniżaniem kosztów w stosunku do modelu wynajmowania usług u specjalistów (marża). Oczywiście za kilka lat przychodziła nowa moda i działy komputerowe zmniejszano, bo wysyłanie obliczeń poza firmę miało być tańsze. Za granicą. Może i był w tym pewien rachunek ekonomiczny, ale niestety, diabeł tkwi w szczegółach. Dlaczego pracownik za miedzą ma być tańszy? Nie wiadomo, ale z pewnością trudniej się z nim gada. Dziś za granicę wysyła się już nie pracowników, tylko serwery. Owa wychwalana pod niebiosa chmura ma być tańsza, bo robiona masowo. Podejrzewam, że ten sam argument, który nie działał w przypadku zamorskich pracowników, będzie bruździł i teraz. Ostatecznie odległy serwer ma to do siebie, że trzeba z nim rozmawiać - zdalnie. Prądu zużywa tyle samo, kosztuje tyle samo, wymaga tyle samo obsługi. A więc dlaczego ma być tańszy?!

Zwolennicy bujania w chmurach, nauczeni doświadczeniem poprzednich cykli, są jednak ostrożni. W firmie, w której pracuje znajoma, tak dobrze planują zamorskie przeniesienie danych, że przy okazji zmieniają jeszcze kilka systemów. Podobno nowe będą lepiej działały. Ale bałaganu, który powstaje na skutek konieczności transfery danych, nikt jakoś nie potrafił przeliczyć na pieniądze. Ostatecznie z punktu widzenia inwestorów liczy się tylko to, co pod kreską, czyli zyski firmy. Dlatego w czasie kryzysu najlepszym działaniem naprawczym okazało się zwalnianie ludzi. Na przykład z działu IT. Bo to oni generują główne koszty, nie zaś komputery! Nic więc dziwnego, że znajoma od kilku tygodni nie może doprosić się o podłączenie nowego telefonu do internetu oraz o naprawienie drukarki, która drze papier. Ile kosztuje firmę taka utrata produktywności? Podejrzewam, że w następnej iteracji ktoś wreszcie powie na głos, że pracownicy wcale nie muszę drukować (gdzie jest paperless office?), zaś używanie telefonów do przeglądania internetu nie jest konieczne z punktu widzenia ich pracy. To dopiero będą oszczędności, szczególnie na papierze (dwuznaczność jak najbardziej zamierzona).

W czasach przed rewolucją, ale nie komputerową, tylko tą, która pozbawiła króla głowy, Francuzi przy okazji intronizacji mawiali "Le Roi Est Mort, Vive Le Roi!" Wychwalanie nowego władcy było obowiązkiem dworaków. Dzisiejszy władca naszego życia, czyli stopa zwrotu inwestycji (ROI), jest przyjmowany przez analityków rynku bez salutów armatnich, ale z równym entuzjazmem. Do czasu nowej rewolucji. Gdy okaże się, że nic się już nie opłaca.

W celu komercyjnej reprodukcji treści Computerworld należy zakupić licencję. Skontaktuj się z naszym partnerem, YGS Group, pod adresem [email protected]

TOP 200