Kwaśne jabłka do szarlotki

W SAD przewinęło się co najmniej kilka osób, które coś znaczą na rynku IT. Bogdan Jędrzejczyk znał się na biznesie, nie miał złudzeń, był twardym negocjatorem. Gorzej szło mu z ludźmi. Popełnił błąd zbyt łatwo rozstając się z niektórymi. I nie mam tu na myśli tylko nas - rozmowa z Kubą Tatarkiewiczem i Andrzejem Telżyńskim, współzałożycielami pierwszego przedstawicielstwa Apple w Polsce.

W SAD przewinęło się co najmniej kilka osób, które coś znaczą na rynku IT. Bogdan Jędrzejczyk znał się na biznesie, nie miał złudzeń, był twardym negocjatorem. Gorzej szło mu z ludźmi. Popełnił błąd zbyt łatwo rozstając się z niektórymi. I nie mam tu na myśli tylko nas - rozmowa z Kubą Tatarkiewiczem i Andrzejem Telżyńskim, współzałożycielami pierwszego przedstawicielstwa Apple w Polsce.

Skąd wzięła się Wasza fascynacja komputerami Macintosh, która zaowocowała sprowadzeniem Apple do Polski?

Kuba Tatarkiewicz (KT): Zacznijmy od tego, że kiedy Apple wprowadził na rynek Macintosha w 1984 r., w Polsce nie można było go legalnie kupić. Procesory Motorola 68000 były wykorzystywane w rakietach, więc rząd amerykański nie zezwalał na ich eksport do bloku wschodniego. Swego pierwszego Macintosha musiałem ze Stanów przemycić. Od tego czasu prowadziłem nieformalny klub użytkowników, który polegał w głównej mierze na kopiowaniu oprogramowania, ale nie tylko. W tym środowisku był m.in. Wiesław Kuźmicz, profesor Politechniki Warszawskiej, a także Bogdan Jędrzejczyk, późniejszy prezes SAD.

Andrzej Teleżyński (AT): Moja przygoda z Macintoshem zaczęła się później, pod koniec lat 80., podczas praktyk studenckich w wydawnictwie Res Publica. Tam z rekomendacji Kuby instalowano pierwsze Macintoshe. Były to początki DTP w Polsce. Dzięki Res Publice poznaliśmy się i rozpoczęła się nasza wieloletnia współpraca, której owocem było m.in. ściągnięcie Apple do Polski.

Od hobby przeszliście do biznesu. Trudno sobie wyobrazić lepszy scenariusz...

KT: Do ściągnięcia Apple do Polski wiodła jeszcze daleka i kręta droga. Pozostańmy w latach 80. W 1986 r. trochę dla zabawy zrobiłem lokalizację systemu operacyjnego Mac OS. Nie miałem profesjonalnych narzędzi, ale nie było to znowu aż tak trudne zadanie. Apple zawsze był przyjazny użytkownikom. Przez kilka lat moja wersja systemu krążyła wśród użytkowników Macintoshy, trafiła w różne miejsca, w tym także do Stanów i do... Watykanu.

Kwaśne jabłka do szarlotki

Kuba Tatarkiewicz: doktor habilitowany fizyki. Do 1992 r. wiceprezes SAD odpowiedzialny za technikę. Od 1996 r. mieszka w USA, kieruje grupą komputerową na wydziale chemii i biochemii USCD w San Diego. Od 12 lat co tydzień pisze felietony do naszego tygodnika. Od roku prowadzi także internetowy dziennik Bloq pod adresem:http://bloq.computerworld.pl/ .

Dla rozwoju zdarzeń najważniejsze było, że polski Mac OS trafił w ręce Ryszarda Łady, który pracował w Apple w zespole odpowiedzialnym za marketing, obecnie zaś jest szefem Motoroli w Polsce. Urodzony w Stanach, czuł pionierskiego ducha. Nawiązał z nami kontakt i wkrótce przyjechał do Polski jako business development manager. Miał tu rozkręcić biznes Apple. Był rok 1990.

Zadecydował przypadek? Gdyby nie Ryszard Łada, Apple nie wszedłby do Polski?

AT: Prawdopodobnie stałoby się to później. Wcześniej Apple nie dawał żadnych oznak zainteresowania polskim rynkiem. Dopiero gdy przyjechał Ryszard, zdaliśmy sobie sprawę, że coś zaczyna się dziać. On widział szansę w rynku edukacyjnym. Ponieważ do szkół nie można było sprzedawać komputerów z angielskim systemem operacyjnym, zwrócił się do nas z propozycją przeprowadzenia profesjonalnej lokalizacji Mac OS.

KT: Zawarliśmy z Ryszardem kontrakt na zrobienie polskiej wersji systemu 6.0. Wysłano nas na szkolenie do centrali technicznej w Paryżu. Uczciwie przepracowaliśmy ten czas, wolne chwile wykorzystując na tworzenie słownika lokalizacyjnego. Duży wkład miała żona Andrzeja - Ewa, która pra cowała na wydziale polonistyki UW. Pod koniec 1990 r. pojechałem do centrali Apple w Cupertino w Kalifornii, aby poddać nasze dzieło ostatecznej próbie. Poszło gładko, byliśmy gotowi.

AT: Zrobiliśmy też systemową tablicę znaków oraz fizyczny model polskiej klawiatury do Macintosha, zaakceptowany przez Apple. Niestety, o dwa tygodnie ubiegli nas Czesi i im przypadły lepsze miejsca w tablicy, dzięki czemu nie mieli np. kolizji z francuskimi literami.

KT: Ta klawiatura do dziś odbija się nam czkawką, bo ludzie piszą na forach: co to za idiota wymyślił, że „ż" ma być na klawiszu „x"? Jak to kto? To właśnie my! To było logiczne, bo skoro wszystkie akcenty polskie uzyskuje się przez naciśnięcie klawisza „option/ALT" i danej litery, to musi to także dotyczyć „ź". Litera „z" ma w języku polskim dwa różne akcenty górne, więc przyjęliśmy, że drugi, inny (kropka), będzie nad „x", występującym na amerykańskiej klawiaturze obok „z". Notabene, niedawno przekazałem prototyp polskiej (fizycznej) klawiatury maszynistki do muzeum komputerów w Mountain View w Kalifornii.

Do lokalizacji podchodziliście bardzo ortodoksyjnie, staraliście się spolszczać wszystko, co się dało.

AT: Niesłychanie ważny jest kontekst. Wówczas na polskim rynku nie było Windows, DOS praktycznie nie nadawał się do lokalizacji. W świecie PC prawie nikt nie mówił o tłumaczeniu oprogramowania. Byliśmy pionierami, bo zaczęliśmy od lokalizacji środowiska operacyjnego. Na pewno niektóre nasze wybory językowe były nietrafione, a niektóre dzisiaj po prostu śmieszą.

Proszę o przykłady!

Kwaśne jabłka do szarlotki

Andrzej Teleżyński: z wykształcenia filozof i informatyk. Jeden z założycieli SAD. Od 1992 r. wspólnie z Kubą Tatarkiewiczem prowadził firmę usługową o nazwie „Tatarkiewicz, Teleżyński i Syn”, zajmującą się serwisem komputerów Macintosh w Warszawie. Obecnie pracuje w rodzinnej firmie THETA reprezentującej banki zdjęć royalty free.

AT: „File server" tłumaczyliśmy r jako „podawacz plików", „router" jako „dróżnik". Dzisiaj to wydaje się śmieszne, bo te angielskie słowa upowszechniły się w naszym języku. Nie mogliśmy jednak tego przewidzieć. Gdy sięgam pamięcią wstecz, to najbardziej drastycznym przyykładem wydaje mi się nasza propozycja tłumaczenia „click" ^ jako „puknięcie". Ale przecież w okienko puka się, a nie klika! Teraz mówi się „klikać na ikonie", co nie ma sensu. Nie posługiwaliśmy się terminem „ikona", tylko „znaczek", bo w języku polskim ikona ma zupełnie inne znaczenie niż w angielskim. Takich paradoksów było mnóstwo. KT: Dodajmy, że język polski jest rozwlekły, a dochodzi jeszcze piekielnie trudna kwestia odmiany. W polskim występuje też liczba wielomnoga. Gdy pojechałem prezentować nasze dzieło w Cupertino, to ludzie z Apple złapali się za głowę, twierdząc, że nigdy wcześniej nie mieli do czynienia z takim językiem. Jeden plik, dwa pliki, pięć plików... Z punktu widzenia lokalizacji komunikatów systemu - zgroza. Wymyśliliśmy „pliki w liczbie: 1, 2, 5...". Włożyliśmy w to mnóstwo pracy, nasz system był spójny. Gdy wreszcie pojawiły się Windows 95, to zanosiliśmy się śmiechem, czytając komunikaty na ekranie. Cóż, mogliśmy się śmiać, ale naszej lokalizacji rynek nie przyjął. Pozostaje ubolewać, że to co przyjęto jest brzydkie, nielogiczne, niespójne.

Jak daleko jesteśmy od wejścia Apple do Polski?

AT: Przetłumaczyliśmy system, wykonaliśmy zlecenie. Był początek 1991 r., ale w kwestii polskiego biura Apple nic nie drgnęło. Ryszard dalej szukał, lecz nie było zainteresowania po stronie polskich firm. Rozmawiano z dystrybutorami, jednak oni byli pochłonięci sprzedażą tysięcy klonów PC i nie porywała ich wizja zaangażowania się w sprzedaż, bądź co bądź, niszowej marki. Nie ułatwiało sprawy także to, że Apple był trudnym partnerem. Stawiał wysokie wymagania finansowe, żądał dużego zaangażowania kapitałowego w lokalizację, marketing, reklamę.

KT: Zorientowaliśmy się, że Ryszard nie ma chętnych i jeśli sami założymy firmę, to możemy Apple mieć my - Tatarkiewicz i Teleżyński. Niestety, nie śmierdzieliśmy groszem. Dzisiaj bym poszedł do banku i wziął kilka milionów kredytu, ale w tamtych czasach pieniądze nosiło się w walizkach, a banki skłonne były udzielić pożyczki, pod warunkiem że cały kapitał włożyło się do banku. Zastanawiając się co zrobić, pomyślałem o Bogdanie Jędrzej czyku z Bydgoszczy, z którym od czasu do czasu spotykaliśmy się, by rozmawiać o Macintoshach. Jego handlowa firma Weltinex świetnie się rozwijała. Zapytałem go, czy nie założyłby z nami spółki? Zgodził się, bo był wielkim entuzjastą Macintosha. Wiedział, że na początku nie będzie z tego pieniędzy, ale chyba stać go było na takie hobby.

AT: Bogdan miał doświadczenie handlowe i biznesowe. On prowadził negocjacje z Apple. Sami nie mielibyśmy szans.

KT: To prawda. Patrząc z dzisiejszej perspektywy sytuacja, w której się znaleźliśmy, była cokolwiek absurdalna. Przystępowaliśmy do rozmów z facetami noszącymi na rękach zegarki warte więcej niż nasze wspólne oszczędności. Ale takie to były szalone czasy. W warszawskim Marriotcie kłębiło się od konsultantów ze Stanów, którzy ciągnęli tu zupełnie jak ich przodkowie w 1849 r. do Kalifornii i na Alaskę w poszukiwaniu złota. W Polsce było nowe Eldorado. Esther Dyson zorganizowała wiekopomną konferencję East-West. „Brygada Marriotta" tworzyła polski rynek informatyczny. Ktoś mi proponował, żebym został szefem Oracle Polska... Absurd, przecież ja nie miałem o tym zielonego pojęcia. W opracowaniu biznesplanu dla Apple pomagał nam Jeff Marrow, który później napisał podręcznik o tworzeniu biznesplanów i umieścił w nim przykład naszej przyszłej spółki SAD.

W końcu dostaliście zielone światło. Weszliście na rynek jako SAD, nie Apple Polska.

KT: Nie byliśmy biurem Apple, ale firmą działającą w formule przyjętej w wielu innych krajach - Independent Marketing Company, w skrócie IMC. Byliśmy przedstawicielem handlowym Apple Computer, ale niezależnym od korporacji. Musieliśmy jednak wywiązywać się z narzuconych nam warunków, m.in. inwestycji w kreowanie marki w Polsce. Nazwę SAD wymyśliła moja przyjaciółka Basia Bursztynowicz, wówczas mało znana aktorka Teatru Ateneum. Nikt nas wtedy jeszcze nie nazywał SADystami, jak to bywało później, raczej smutnymi ludźmi - od angielskiego „sad people".

Smutnymi, bo początki Apple w Polsce były trudne?

AT: Oczywiście, początki były trudne. Rynek edukacyjny, który Ryszard Łada otworzył dla Apple, był obsługiwany bezpośrednio przez korporację. SAD na tym nie zarabiał. Na nasze szczęście Macintosh nie miał konkurencji na rynku DTP, a powstanie SAD zbiegło się z boomem na rynku wydawniczym. Pojawiły się duże zamówienia. W redakcji Życia Warszawy zrobiliśmy instalację 180 komputerów w dwa dni świąt Wielkanocy. Jeszcze wcześniej tygodnik Spotkania stworzył pierwszą redakcję w pełni opartą na komputerach. Potem wypaliła Rzeczpospolita i gazety lokalne, jak Trybuna Śląska. Zaczęły powstawać liczne studia graficzne. KT: W pierwszym roku sprzedaliśmy towaru za 10 mln USD, a firma " miała kapitału może ze 300 tys. To był wyczyn!

Jak dzieliliście się pracą w SAD?

AT: Bogdan prowadził firmę, bo tylko on się na tym znał. Inaczej mówiąc, jako jedyny z nas umiał liczyć kasę. Kuba był wiceprezesem ds. technicznych i marketingu, ja zajmowałem się oprogramowaniem. Dalej była to żmudna lokalizacja nowych wersji systemu, aplikacji File Maker, Great-Works, Excel. Mieliśmy wsparcie ze strony prof. Wiesława Kuźmicza z Politechniki, który kształcił programistów Macintosha. Nasz zespół zasilili m.in. Czarek Lichacz jako programista, Darek Kołecki i Jarek Włodarczyk jako lokalizatorzy (obecna lokalizacja Systemu OS X jest autorstwa Jarka). Na potrzeby lokalizowanych programów stworzyliśmy jeden z pierwszych w Polsce komputerowych słowników ortograficznych.

Z tamtych czasów w SAD zostało tylko kilka osób...

KT: Z Andrzejem odeszliśmy w 1992 r. Przez dwa lata strasznie zasuwaliśmy, a byliśmy mniejszościowymi udziałowcami. Co więcej, ja będąc w zarządzie ponosiłem odpowiedzialność za firmę. Gdyby coś poszło źle, zwyczajnie mógłbym pójść siedzieć. To były czasy, gdy kurs dolara wahał się o 10% z tygodnia na tydzień. Uznałem, że ryzyko jest zbyt wysokie. Sprzedaliśmy udziały Bogdanowi i założyliśmy firmę konsultacyjną. Rozstaliśmy się fair. W SAD przewinęło się co najmniej kilka osób, które coś znaczą na rynku IT. Darek Chwiejczak zaczynał w sklepie firmowym SAD koło Politechniki, dzisiaj jest wiceprezesem ComputerLandu. Do SAD ściągnąłem Andrzeja Stąpora, który jest jednym z dyrektorów polskiego Microsoftu. Bogdan Jędrzejczyk znał się na biznesie, nie miał złudzeń, był twardym negocjatorem. Gorzej szło mu z ludźmi. Popełnił błąd, zbyt łatwo rozstając się z niektórymi. I nie mam tu na myśli tylko nas.

Nie żal wam, że przygoda z Apple skończyła się tak szybko?

KT: Nie! Przeszliśmy błyskawiczną edukację od 1989 r. Nasza firma usługowa świetnie egzystowała. Nie szukaliśmy klientów, sami przychodzili. Obsługiwaliśmy największe instalacje Macintoshy. Spółkę rozwiązaliśmy, gdy zdecydowałem się na przeprowadzkę do Stanów.

Teraz obaj jesteście już tylko użytkownikami wyrobów Apple. Pozostało Wam biernie kibicować temu co robi Steve Jobs & Co. Firma skazywana na upadek, odrodziła się i zdaje się mieć lepiej niż w czasach, kiedy pracowaliście dla niej. AT: Jobs rzeczywiście dokonał cudu, wyciągając Apple z niebytu. W tej chwili kupno komputera marki Apple to bezpieczny wybór. Tym bardziej, że świat Macintosha otworzył się dla użytkowników Windows. W naszych czasach Apple był skazany na działanie w niszy.

KT: Andrzeju, to nie cud, ale marketingowy geniusz Jobsa! Będąc w Stanach od dziesięciu lat mam okazję z bliska przyglądać się renesansowi Apple. Nieskromnie przyznam, że przyłożyłem się do odrodzenia popularności tej marki na MIT, gdzie pracowałem. W laboratoriach dominuje Linux, ale w innych zastosowaniach rola Apple wzrasta. Na MIT mieliśmy Xgrid, czyli superkomputer oparty na Macach. Na jakiejś konferencji dołożyliśmy Harvardowi, który podobnego rozwiązania nie ma. To był duży powód do dumy. Brakuje mi tylko kwaśnych jabłek do prawdziwej polskiej szarlotki. Amerykańskie jabłka są strasznie słodkie.

W celu komercyjnej reprodukcji treści Computerworld należy zakupić licencję. Skontaktuj się z naszym partnerem, YGS Group, pod adresem [email protected]

TOP 200