Wybory i e-

O ostatnich amerykańskich wyborach powiedziano, pokazano i napisano więcej już niż wszystko. Trzymając się z dala od polityki, trafiłem gdzieś nawet na nagłówek „Internet przetrzymał wybory”.

O ostatnich amerykańskich wyborach powiedziano, pokazano i napisano więcej już niż wszystko. Trzymając się z dala od polityki, trafiłem gdzieś nawet na nagłówek „Internet przetrzymał wybory”.

Przetrzymał, bo ruch w nim wszelaki z tej okazji był tak znaczny, że przypominał ponoć ten z okazji Gwiazdki i Nowego Roku razem wziętych. A wiemy, chociażby z własnego doświadczenia, że nawet zwykłe SMS-y potrafią wędrować wtedy do celu godzinę i dłużej.

Patrzę na poprzednie zdanie i widzę, że napisałem jak ekspert od wszystkiego z jakiegoś tabloidu, a nie jak przystoi w poważnym i z tej branży tygodniku zawodowym, więc szybko prostuję: te SMS-y zawsze idą tak samo długo, a tę godzinę to spędzają w poczekalni do wysyłki, przez niektórych zwaną kolejką.

Wspomniany wyborczy ruch w sieciach wszelakich miał liczne źródła: zorganizowane i spontaniczne, za i przeciw temu czy tamtemu, bezpośrednio zaangażowane, czyli amerykańskie, oraz kibicujące - z reszty świata (znów za lub przeciw i często z wcale nie małymi emocjami).

Teraz, gdy jest już po, wśród licznych głosów opinii wyróżniają się te, że mieliśmy do czynienia z kolejnym przełomem w sposobie wymianie informacji władza-obywatel. Pierwszy w tym względzie miał być Thomas Jefferson, który posłużył się w wyborach prasą, potem Franklin Delano Roosevelt to samo zrobił z radiem, a z telewizją powtórzył JFK. W Internecie zaś Obama wcale nie był pierwszy, bo – przynajmniej w zakresie zbierania tą drogą funduszy – ubiegł go Howard Dean, któremu to zresztą i tak nie pomogło wygrać.

I u nas, i za Wielką Wodą twierdzi się, że to co zrobiła blisko 100 osobowa ekipa internetowa Obamy w trakcie wyborów, to dopiero początek wielkiej zmiany, bo niewybaczalną naiwnością byłoby zmarnowanie milionów adresów poczty elektronicznej osób, które na różne sposoby, ale czynnie włączyły się w kampanię wyborczą.

W Polsce padło nawet zdanie, że to symptom nadejścia pokolenia, które będzie żyło bez papieru, bieżąco odbierając elektroniczne komunikaty i tak samo, zwrotnie niemal, odnosząc się do ich treści. A to będzie dla władzy zestawem bezpośrednich sygnałów od, szerszej niż kiedykolwiek w historii, reprezentacji elektoratu. I rzeczą władzy będzie, jak z tego przesłania skorzysta, bo ignorować tego się nie da, gdyż ceną będą następne wybory, gdzie to wszystko będzie miało większe jeszcze znaczenie.

Są już nawet naśladowcy – strona przedwyborcza Beniamina Netanyahu, który ponownie chce być premierem Izraela, pod wieloma względami jest kopią strony Baracka Obamy – układ, dobór kolorów a nawet linki do serwisów (np. Twitter), są niemal identyczne.

Jeżeli uznać, że w USA to były e-wybory w swym „e-” oddolne, spontaniczne, obywatelskie, to my zamierzamy podejść do sprawy od drugiej strony i mieć wybory też „e-”, ale instytucjonalne. Drugiego bodaj grudnia, z inicjatywy PTI, z namaszczenia i z udziałem wysokich osobistości ma się odbyć w tej sprawie dyskusja (szczegóły na www.pti.org.pl). Mnie, prawdę mówiąc, jest wszystko jedno, bo lokal wyborczy mam po drugiej stronie ulicy. Uważam jednak, że – gdybyśmy mogli głosować na odległość – bezwzględnie spełnione muszą być przynajmniej trzy warunki: bez przymusu, kto chce, głosuje w lokalu, pełna anonimowość, ale jednak z możliwością ponownego przeliczenia oddanych głosów w skali pojedynczej komisji. No i zakładam, że nie wpadniemy na pomysł dostosowywania ordynacji do tego, co potrafi informatyka.

A w ogóle, to my już i tak byliśmy w tych zawodach pierwsi i skutecznie, przy znikomych, w porównaniu z Obamą, kosztach, wykorzystaliśmy w wyborach nowoczesne techniki. Pamiętacie niedawną akcję „schowaj babci dowód”?

W celu komercyjnej reprodukcji treści Computerworld należy zakupić licencję. Skontaktuj się z naszym partnerem, YGS Group, pod adresem [email protected]

TOP 200