Słodki urok prywatności

Historia to doprawdy przekorna dama

Historia to doprawdy przekorna dama

Przez ostatnie pół wieku, a w niektórych przypadkach dłużej, systemy totalitarne dokładały szczególnych starań, aby nie tylko zunifikować społeczeństwo, ale również zgromadzić jak najwięcej informacji o poszczególnych jednostkach, zwłaszcza tych, co do których istniało podejrzenie, że mogą, w takim czy innym środowisku, odegrać rolę opiniotwórczą. Rozbudowywano do absurdu inwigilację obywateli i do paranoi obfitość kwestionariuszy oraz obowiązek pisania życiorysów, wydawano znaczną część budżetu na gromadzenie, archiwizowanie i analizowanie dokumentów, utrzymywano całe armie donosicieli.

W tym samym czasie zachodnie demokracje chlubiły się tym, że w pełni respektują zasadę: "My home is my castle", i choć może nie zawsze była to do końca prawda, aby trafić do państwowej kartoteki danych, trzeba było na to szczególnie zasłużyć.

Burzeniem prywatności ludzi zajmowały się raczej instytucje utrzymywane nie tyle z pieniędzy podatników, co opłacane przez tych , którym na owym burzeniu, z tego czy innego (często również politycznego) względu, zależało. Nie była to jednak łatwa robota. Prywatność chroniło prawo.

I oto początek lat osiemdziesiątych przyniósł jakże daleko idące przewartościowania. Z jednej strony za sprawą rewolucji w dawnych krajach socjalistycznych, z drugiej za sprawą rozwoju informatyki w demokracjach kapitalistycznych. Ludzie w tych pierwszych odetchnęli z ulgą, w tych drugich zastanawiają się, czy zostało jeszcze cokolwiek do zachowania dla siebie.

Odzieranie z intymności

Jak twierdzą niektórzy, człowiek Zachodu burzy swą prywatność każdego dnia. Czy chce, czy nie chce. Funkcjonuje bowiem społecznie głównie jako konsument, a wiadomo w warunkach konkurencji, im kto więcej wie o konsumencie, tym sprzedaje lepiej. Nic dziwnego, że jak grzyby po deszczu rozmnażają się i co więcej integrują rozmaite bazy danych, zakładane pod pretekstem ułatwiania ludziom życia i usprawniania organizacji.

Każda z nich pozornie nie wydaje się groźna. W sumie na ich podstawie można z dużym prawdopodobieństwem napisać bibliografię człowieka i to nader szczegółową.

Wystarczy bowiem, że ktoś posługuje się na co dzień kartą kredytową, a już jej wystawca może np. bez trudu nie tylko sporządzić listę ulubionych restauracji posiadacza karty , ale potrafi z iście szwajcarską dokładnością odtworzyć datę i godzinę jego obecności na lunchu, nie mówiąc o liczbie a być może i płci osób, które zaprosił.

Z bankowych baz danych daje się bez trudu prześledzić trasę podróży posiadacza karty, nazwę hoteli, w jakich się zatrzymywał, rodzaj pokoi, które wynajmował itp.

Z kolei z hotelowych baz danych można wyczytać niemal wszystko o obyczajach gościa, o tym, czy zażyczył sobie kolacji do pokoju na jedną czy dwie osoby i co na nią podano, czy zamówił dodatkowy ręcznik, żelazko lub specjalne lusterko do makijażu i czy kazał się budzić o siódmej rano, czy też dopiero po południu.

Przedsiębiorstwa telekomunikacyjne oferują dziś usługi, polegające na automatycznym łączeniu abonenta z tymi, którzy usiłowali się do niego dodzwonić, ale im się to w danym momencie nie udało. Wprawdzie, jak na razie, do baz danych obsługujących ten system wpisywani są jedynie ci, którzy zgłoszą chęć i zapłacą za takie udogodnienie ( nie zostaniemy automatycznie połączeni z kimś, kto w takiej bazie się nie znajduje). Już jednak np. duże domy towarowe fundują swym stałym klientom to udogodnienie, aby broń Boże nie stracić choćby jednego telefonicznego zamówienia z powodu przeciążenia linii. Mało kto zdaje sobie sprawę, że godząc się na taki układ poddajemy rejestracji praktycznie wszystkie nie tylko odbyte ( co w zasadzie już od dawna ma miejsce), ale również nie odbyte telefoniczne rozmowy .

W rękach anonimowych bliźnich

Wszystkie te informacje znajdują się w rękach ludzi zupełnie obcych; o stopniu ich uczciwości żaden z rezydentów baz danych na dobrą sprawę nic nie wie. Jest jednak rzeczą niezwykle ciekawą, iż larum na temat obnażania prywatności podnoszą nie tyle wspomniani rezydenci, ale właśnie informatycy obsługujący bazy danych. Być może tylko oni zdają sobie sprawę, jak dalece dziś prywatność człowieka stała się iluzoryczna.

Jeden z informatyków, który przez kilka lat pracował na Zachodzie w spółce konsultingowej, zajmującej się wspomaganiem procesów decyzyjnych w przedsiębiorstwach, przyznał niedawno, że baza danych dotyczących obywateli średniej wielkości miasta pozwalała z dużą dokładnością informować klientów spółki, kiedy konkretny obywatel bedzie chciał zmienić samochód, jak często i w którym dniu tygodnia tankuje benzynę, z jaką częstotliwością, w jakiej wysokości i kiedy ( dzień tygodnia) pobiera wynagrodzenie itp.

Na dobrą sprawę - twierdzą informatycy - człowiek pragnący...

ocalić resztki prywatności

musi postępować dziwacznie, jeśli za dziwactwo uznać zachowania odmienne od powszechnie przyjętych: płacić wyłącznie gotówką, wyłączyć telefon, wpisywać nie swoje nazwisko do książki hotelowej, jednym słowem, poczynać sobie podobnie jak ktoś mający do ukrycia przestępstwo podatkowe oraz uwiedzenie nieletniej lub co najmniej zgodzić się na rolę pustelnika. Ilu z nas jednak wybierze postawę odludka jako formę obrony przed obnażeniem własnego ja i wydaniem go na pastwę specjalistów od marketingu, psychologii zachowań konsumentów i kreatorów mody.

Specjaliści twierdzą, że już dziś jednostka poddawana jest silnej presji, a kreowana nauko - "obyczajowość", znakomicie wspierana klarownym, pełnym, łatwo dostępnym i najbardziej aktualnym statystycznym obrazem społeczeństwa, prowadzić może do jego unifikacji, o jakiej nie mogli marzyć kreatorzy komunistycznych reżimów.

Pora działać, póki nie jest za późno - podnoszą larum informatycy, domagając się, aby już dziś wprowadzić przepisy umożliwiające każdemu człowiekowi, którego nazwisko pojawi się w bazie danych, wniesienie zastrzeżenia, iż wszelkie informacje na jego temat nie mogą być nikomu przekazane bez jego wiedzy i zgody. Z technicznego punktu widzenia oznaczenie takich zakamuflowanych rezydentów baz danych jest oczywiście możliwe. Pytanie tylko, na ile oznaczałoby to dziś w wysoko rozwiniętych krajach regres w organizacji i funkcjonowaniu bardzo wielu instytucji.

Nas na razie problem dotyczy w marginalnym stopniu. Odtworzenie za pomocą zwykłej informacji telefonicznej zagubionego notesu z telefonami znajomych należy w Polsce do rzeczy praktycznie niemożliwych. Czy jednak mamy się tym cieszyć, czy martwić? Osobiście radziłbym dla lepszego samopoczucia cieszyć się zarówno tym, czego już nie mamy, jak i tym, czego jeszcze nie mamy.

W celu komercyjnej reprodukcji treści Computerworld należy zakupić licencję. Skontaktuj się z naszym partnerem, YGS Group, pod adresem [email protected]

TOP 200