Nie zdałaś matury, ustawo

Ustawa o zamówieniach publicznych miała zdać maturę z kilku przedmiotów: konkurencyjność, rozwój istniejących systemów, uczciwość kupujących (czyli tutaj urzędników). Niestety, maturę ustawa oblała i jakoś nie przejmując się swoim losem, udaje zadowoloną.

Ustawa o zamówieniach publicznych miała zdać maturę z kilku przedmiotów: konkurencyjność, rozwój istniejących systemów, uczciwość kupujących (czyli tutaj urzędników). Niestety, maturę ustawa oblała i jakoś nie przejmując się swoim losem, udaje zadowoloną.

Nie chodzi tym razem, aby komukolwiek ubliżyć, zelżyć jakikolwiek urząd, nawymyślać od niekompetentnych itp. Z przykrością trzeba zauważyć, że zła wiadomość to dzisiaj taka, w której zaczynamy od bardzo złych wiadomości i stopniowo słuchacza/czytelnika (do wyboru) jeszcze bardziej przerażamy. W tym przypadku należałoby zacząć od obraźliwych uwag pod adresem Urzędu Zamówień Publicznych, nazwać tamtejszych urzędników "urzędasami" itp.

A właśnie nie, nic podobnego. Z moich kontaktów "urzędasów" z UZP oceniam jako myślące Osobniki, dające się przekonać i otwarte na argumenty. Zaiste zadziwiające, aby ktoś śmiał urzędnika tak dzisiaj komplementować. Zatem nie będzie to rzecz o obrażaniu braci urzędniczej. Będzie to krótkie rozważanie o tym: czy Ustawa o zamówieniach publicznych odgrywa pozytywną rolę (a może negatywną)? Czy spełnia wymagania czasu? No i najważniejsze, co z tą maturą? Dla higieny rozważań ograniczę się do informatyki.

Podstawówka

Blisko 9 lat temu powstał całkiem zrozumiały pomysł, aby zapanować nad wydatkowaniem pieniędzy publicznych na przeróżne przedsięwzięcia, a informatyka wówczas to już był całkiem pokaźny pochłaniacz finansów. Nie należy się wstydzić i drugiej przyczyny uchwalenia ustawy. Chodziło o wprowadzenie do katechizmu urzędników jednego z ważniejszych przykazań: nie będziesz za cudze pieniądze zmieniał swoich poglądów i sympatii. Ustawa miała więc zaordynować uczciwość w stosunkach między urzędami i urzędnikami po jednej stronie a firmami, czyli biznesem, po drugiej. Od tej pory "Najwyższy Organ Kontrolny" może dość wymiernie i przejrzyście ustalić, w jaki sposób są wydatkowane pieniądze publiczne, czy zostały zachowane przewidziane ustawą procedury itd. Może mnie pamięć myli, ale jakoś sobie nie przypominam, aby w informatyce natrafiono na grubsze naruszenia Ustawy o zamówieniach publicznych. Nie zapominam o wiadomych powszechnie opinii publicznej sensacjach (tutaj w trosce o własne

dobre samopoczucie zasłonię się chwilową amnezją co do nazw własnych i nazwisk), ale jednak podtrzymuję: ustawy nie naruszono. Ucierpiała etyka, moralność da się na szczęście zinterpretować, jako uznanie norm powszechnych za usprawiedliwione i dopuszczone do stosowania.

Tak więc nasza ustawa w drodze do matury wytrzymała próbę nr 1: zaistniała i da się z nią żyć.

Ale nie! Nie wszystko zaraz musi być złe. Przyjmijmy, że Ustawa o zamówieniach publicznych spełniła pozytywną rolę i to bez dwuznaczności. Zaczęły powstawać nie zawsze najprzedniejszej jakości dokumenty na udzielenie zamówienia publicznego. Służby publiczne, zanim zaczęły wydawać pieniądze, musiały określić swoje oczekiwania, zawrzeć je w specyfikacji warunków zamówienia. Sam pamiętam, jakim wstrętem napawało mnie określanie: co i w jakim celu chcę zakupić? Było trochę tak, że to ja byłem w swoim mniemaniu rozwojowy, a pozostali, w tym szczególnie księgowi, ograniczeni, czyli przestrzegający z nadmierną akuratnością przepisów. Po blisko 9 latach lekcję pokory wobec przepisów nazwałbym podstawową wiedzą, jaką wpoiła ustawa i mnie, i jak sądzę, większości osób zatrudnionych w urzędach. Tak więc odnosząc się do tytułu i narzucających się paraleli ze szkołą, podstawówkę z ustawą zaliczyliśmy.

Gimnazjum

Niebawem przyszły pierwsze negocjacje, pierwsze długoterminowe umowy, większe kontrakty, bo informatyka zaczęła już wyglądać całkiem serio. Jeszcze nie było całkiem wiadomo że firmy powstawały na kapitale przewiezionym w teczce, na zainwestowanych w procesory oszczędnościach. Taka garażowa proweniencja, tylko po polsku. I smutne, te pierwsze firmy upadły, pojawiły się zaimportowane z zagranicy giganty, obce ze swoją globalistyczną filozofią w polskich zaściankach. Ponieważ nie mieliśmy warunków, aby produkować wiedzę (intelektu nam nie brak, ale wszystkiego innego tak), staliśmy się rynkiem zbytu i chyba tak już zostanie. W Polsce się nie produkuje, tutaj się "lokalizuje", czyli tłumaczy menu i takie tam interface na polski (nawet słownictwa własnego nie mamy i mieć nie będziemy, już za późno). No więc gimnazjum to były pierwsze kontrakty, fascynacja okienkami, edytorami. Były też polskie zestawy programów biurowych, ale przegrywały. Polskie edytory (ale wygrywał np. chi writer, później ami pro), nasze arkusze (ale liderem przejściowo okazał się lotus 123), umieliśmy wchłaniać obcą kulturę krzemową. To był szpan. Komputer i IBM to było to samo. Mieć IBM-a, znaczyło mieć jakiś komputer, po prostu. Tak trochę jak z adidasami. Każde pepegi to były zaraz adidasy. Czyli nic innego co dzisiaj nazywamy "kalifornizacją", tyle że kiedyś była ona uprawiana przez "przenoszenie" nazw zaczerpniętych z markowych wyrobów na substytuty.

To gimnazjum, które tutaj zostało wybrane na synonim okresu wyborów i dojrzewania w informatyce, zakończyło się tym, że wybrano za nas. Mniej rozumni wypadli z branży, za większość zadecydowali inni (bogatsi). Dziwni, czyli tacy, którzy próbowali wybrać własną drogę, pospadali na ziemię jak ulęgałki, najczęściej się sprzedali. Mamy więc dzisiaj informatykę w Polsce, która polega na dodaniu słówka Polska do innego, które ma tę istotną cechę, że czyta się tak samo w każdym innym kraju. Czyżby więc podsumowanie gimnazjum miało oznaczyć, że z ustawą wyhodowaliśmy obcego, nie udało się przestrzeganie preferencji. Zacznijmy więc maturę!

W celu komercyjnej reprodukcji treści Computerworld należy zakupić licencję. Skontaktuj się z naszym partnerem, YGS Group, pod adresem [email protected]

TOP 200