Mity wskaźników

Miarą rozwoju gospodarki są różnorodne wskaźniki. W latach 70. Polska miała być dziesiątą ekonomią świata. Tak bynajmniej chcieli czerwoni włodarze kraju, zliczający tony wydobytego węgla i wytopionej stali. W światowej czołówce plasowała się NRD, bo produkowała i zużywała niezwykle dużo PCV. W gospodarkach postindustrialnych wskaźniki produkcyjne straciły swe magiczne znaczenie. Ich miejsce zajął inny fetysz - nakłady na badania i rozwój.

Miarą rozwoju gospodarki są różnorodne wskaźniki. W latach 70. Polska miała być dziesiątą ekonomią świata. Tak bynajmniej chcieli czerwoni włodarze kraju, zliczający tony wydobytego węgla i wytopionej stali. W światowej czołówce plasowała się NRD, bo produkowała i zużywała niezwykle dużo PCV. W gospodarkach postindustrialnych wskaźniki produkcyjne straciły swe magiczne znaczenie. Ich miejsce zajął inny fetysz - nakłady na badania i rozwój.

Nakłady na działalność badawczo-rozwojową (B+R) wydają się bardzo dobrym wskaźnikiem do opisywania nie tyle kondycji gospodarki, ile kierunku polityki gospodarczej państwa w okresie, gdy ekonomia coraz bardziej opiera się na wiedzy. Skoro ma ona być głównym motorem napędzającym rozwój, to wielkość wydatków na działalność w sferze "produkującej" wiedzę powinna bezpośrednio uwidaczniać się w obiektywnych wskaźnikach ekonomicznych, takich jak wzrost dochodu narodowego i efektywności pracy.

Istotnie, jeśli przyjrzymy się nakładom na badania i rozwój w krajach należących do OECD, to okaże się, że państwa, które przed laty przyjęły strategię inwestowania w tę sferę, obecnie mają bardzo silną pozycję ekonomiczną. Klasycznym przykładem jest Finlandia, która w 1984 r. wydawała na sferę B+R ok. 1% produktu krajowego brutto (PKB), a dziś zbliża się do 3%. Z kraju stosunkowo zacofanego w ciągu 20 lat Finlandia stała się prototypowym społeczeństwem wiedzy o najwyższym odsetku mieszkańców z tytułami naukowymi. Jednocześnie jest to również kraj niezwykle nasycony technologicznie, z największym wskaźnikiem osób korzystających z Internetu i telefonów komórkowych. Jednocześnie w ciągu dziesięciu lat udział produktów zaawansowanej technologii w eksporcie zwiększył się z 5 do 20%.

Podobne relacje można dostrzec w innych krajach, zaczynając od Szwecji, która na B+R przeznacza ponad 3,5% PKB, po Japonię, Stany Zjednoczone, Niemcy i Francję. Opisane zależności sugerują prostą receptę dla odpowiedzialnych za politykę gospodarczą - zwiększać nakłady na badania. Byłby to jednak zbyt pochopny wniosek. W tak prostym wydawałoby się parametrze, jak udział środków przeznaczonych na badania w stosunku do PKB, kryje się wiele problemów.

Interwencja państwa

Skoro nakłady na B+R są dobre, to państwo powinno wydawać na tę sferę jak najwięcej. Zwiększenie nakładów na naukę w Polsce z poziomu nieco ponad 0,5% do co najmniej 1% to najprostsza recepta na rozwój. Politycy odpowiedzą, że zwiększanie nakładów z kasy państwowej bez udziału przemysłu do niczego dobrego nie doprowadzi. A przemysł w Polsce nie jest jeszcze skłonny wydawać na B+R. We wspomnianych krajach najbardziej rozwiniętych to właśnie głównie przemysł inwestuje w badania. Przykładowo, szwedzki Eric-sson wydaje na tę sferę ok. 3 mld USD rocznie. Wszak to przecież biznes będzie później korzystał z "owoców" tych inwestycji, niech więc ponosi główny koszt ich pozyskania.

Liberałowie obserwujący rozwój gospodarki w latach 90., zwłaszcza sektorów "czystej wiedzy", czyli przemysłu teleinformatycznego, nie mogą ukryć radości. Postępująca na skutek rozwoju informatyki i telekomunikacji globalizacja wymuszająca deregulację i usuwanie kolejnych barier handlowych zdaje się dowodzić, że oto zbliżamy się do etapu bliskiemu teorii - hiperkapitalizmowi. Nastaje globalny wolny rynek, na którym każdy z każdym może dokonywać transakcji. Państwo może w końcu rzeczywiście ograniczyć się do roli nocnego stróża i na pewno nie powinno wtrącać się do ekonomii.

Niestety, analiza historyczna rewolucji teleinformatycznej, która prowadzi do owego hiperkapitalizmu, to opowieść o największej chyba interwencji państwa w gospodarkę. Amerykańska National Academy of Sciences wydała w tym roku niezwykle interesujące opracowanie zatytułowane Funding a Revolution: Government Support of Computer Research. Wynika z niego, że to zaangażowanie pieniędzy amerykańskich podatników umożliwiło nie tylko rozwój Internetu, lecz także relacyjnych baz danych, procesorów RISC, półprzewodników, interfejsu graficznego, światłowodów, przetwarzania równoległego i wielu innych koncepcji leżących u podstaw współczesnej teleinformatyki.

Z jednej strony więc doświadczenie historyczne wskazuje, że państwo ciągle jest potrzebne w stymulowaniu rozwoju gospodarczego. Jednak nie powinien to być interwencjonizm starego typu, polegający m.in. na ochronie rynku przez stosowanie np. barier celnych. Najlepsza forma interwencji państwa w czasach współczesnych to wspieranie wysiłku B+R przedsiębiorstw i tworzenie infrastruktury technicznej i prawnej, umożliwiającej zaistnienie i rozwój gospodarki cyfrowej.

W odniesieniu do Polski oznacza to, że rzeczywiście zwiększenie nakładów na B+R niewiele da, jeśli nie będzie partnera innego niż instytuty naukowe, zdolnego do efektywnego zagospodarowania tych pieniędzy. Takich partnerów jest w Polsce, jak tego dowodzi program dofinansowania projektów celowych przez Komitet Badań Naukowych, ciągle bardzo mało.

I tu zbliżamy się do drugiej pułapki związanej ze zbyt prostym operowaniem wskaźnikiem nakładów na B+R. W odniesieniu do Polski można bowiem pochopnie wyciągnąć wniosek, że skoro nakłady na B+R są niezwykle małe, a udział w nich przemysłu jeszcze mniejszy, to nasza gospodarka raczej powinna się oddalać od gospodarki opartej na wiedzy. Skąd zatem tak obiecujące wskaźniki makroekonomiczne?

W celu komercyjnej reprodukcji treści Computerworld należy zakupić licencję. Skontaktuj się z naszym partnerem, YGS Group, pod adresem [email protected]

TOP 200