Lubię Internet

Nowoczesne środki komunikacji wdzierają się do domów, poprzez bohaterów seriali, prezenterów wiadomości, debatujących polityków, reklamy...

Nowoczesne środki komunikacji wdzierają się do domów, poprzez bohaterów seriali, prezenterów wiadomości, debatujących polityków, reklamy...

Informacyjna kakofonia, wyskakujące okienka próbują naruszać przestrzeń prywatności, manipulować, sprzedawać. Czy uczucie niesmaku, wywołane degradacją jakości informacji uzasadnia, aby mówić o bliskiej klęsce mediów lub Internetu?

Piotr Piętak od ponad roku nie kieruje już urzędnikami odpowiedzialnymi za informatyzację administracji rządowej, ale nadal tropi zło, teraz w Internecie i mediach (Computerworld 5/2009 „Klęska Internetu”). Manifestuje słuszną irytację bezsprzecznie złymi zjawiskami, z których najgorsze to łatwość manipulacji – swoistymi efektami ubocznymi rozwoju Internetu. Niestety, w końcu wpada we własną pułapkę – wpisuje się dokładnie w stylistykę krytykowanych, medialnych manipulatorów, podsumowując barwny wywód sugestią, że wszystkim tym kręci, streszczając kolokwialnie – żądna medialnego monopolu, przebiegła żydomasoneria z Gazety Wyborczej.

Natomiast nadzieja, że Internet coś stworzy, na przykład elektroniczną demokrację, jest płonna. Nie chodzi o to, żeby tłumaczyć, że to tylko techniczne narzędzie, które pozwala się błyskawicznie i szeroko komunikować, również politykom, czy wszystkim, których Piotr Piętak nazywa manipulatorami. Na pewno nie jest tak, że wchodzimy w czasy chaosu i w natłoku komentarzy i blogów nie da się już odróżnić chłystków od mędrców.

Dlaczego demokracja ma być cyber?

Jeżeli mowa o demokracji, należałoby się raczej zastanawiać nad pożytkami, a czasem wyboistymi ścieżkami tego ustroju politycznego, którego z takim trudem się przez ostatnich 20 lat wszyscy uczymy. Te problemy mają z Internetem tyle wspólnego, że je w Internecie nieźle widać.

Obecny kryzys demokracji interesująco podsumowuje Zbigniew Stawrowski z Instytutu Myśli Politycznej PAN, autor wydanej w zeszłym roku „Niemoralnej demokracji”. Jeżeli pytać ludzi, co to jest demokracja, usłyszymy, „że to sprawiedliwość, szacunek dla podstawowych praw człowieka”. To jednak mylenie pojęć. Demokracja w sensie dosłownym to tylko ustrój polityczny - rządy ludu, i dalej kontrowersyjnie za Kantem - „w demokracji rządzą ci, którym chodzi tylko o władzę, a pojęcie dobra wspólnego jest najczęściej w ich prawdziwych motywacjach nieobecne”.

Demokrację nękają przy tym ciągle te same wady, sieć nieformalnych powiązań, zły lobbing, korupcja. Internet jak wszystkie inne media oferuje narzędzia komunikacji, mogące wpływać na wybory, więc jest również w tych nieczystych celach wykorzystywany.

Demokracja legitymizuje władzę, ale nie zawsze trzeba ją łączyć z rządzeniem. Jak zauważa guru ekonomii politycznej Francis Fukuyama, w obszarze polityki finansowej jasny cel polityki – stabilność cen, pozwala powierzyć władzę niezaangażowanym technokratom. Dlatego banki centralne przeważnie zabezpieczają się prawnie przed krótkoterminową, demokratyczną polityką

Autorytarna władza, jak analizował inny słynny politolog Samuel Huntington, może ułatwiać proces trudnych transformacji. Sprowadzając to na grunt dzisiejszych przemian rynku telekomunikacyjnego, długoterminowe cele – ewolucja od monopolu do konkurencji, wymagają silnego regulatora i ochrony przed instytucjami państwa, realizującymi konkurencyjne cele polityki publicznej. Stąd gwarancje niezależności Prezesa UKE. Z drugiej jednak strony, potrzebny jest przepływ praktycznej wiedzy od rynku do regulatora. Państwo odchodząc od roli właściciela sieci telekomunikacyjnych, straciło bezpowrotnie monopol na wiedzę o rynku i technologiach. W tym przypadku Internet jest użytecznym, technicznym narzędziem wspomagania debaty nad decyzjami regulacyjnymi. Nie demokracja w tym przypadku jest siłą tego narzędzia, ale decentralizacja wiedzy. Każdy może się wypowiedzieć, a otwarte starcie różnych poglądów powinno pomóc wypracować optimum. Jeżeli to nadal w Polsce nie działa, to nie Internet jest winny. Są inne, częściowo strukturalne przyczyny, o których ostatnio sporo dyskutujemy – to, że polscy uczestnicy rynku wyznaczają sobie głównie krótkoterminowe cele biznesowe i to, że to rynek nadal bardzo płytki.

Ester Dyson w klasycznej już, wydanej 12 lat temu Wersji 2.0 przestrzegała, że ludzie mylą demokrację, w której chodzi o rządy większości, z najważniejszą cechą struktury sieciowej Internetu – decentralizacją. W Internecie możemy łączyć się w definiowane według własnego uznania społeczności i opuszczać je, kiedy tylko mamy ochotę. Nie uważałbym za jednoznaczne zagrożenie, że ludzie gromadzą się w kręgach podobnych poglądów i zainteresowań. To nie musi wcale oznaczać izolacji, wręcz przeciwnie, to normalna, niemal biologiczna potrzeba bezpieczeństwa i afirmacji. Słuchanie ludzi o odmiennych poglądach jest pouczające, ale bywa też męczące. Jeżeli Internet kojarzyć z wolnością, to przecież nie musimy słuchać, czytać, oglądać tego, czego nie chcemy.

Zygmunt Bauman rozważając problemy globalizacji, zwracał uwagę na konformistyczną degradację dobra wspólnego, powodowaną skłonnością wspólnot miejskich do nietolerancji, zamykania się przed obcymi, czego licznych przykładów doświadczamy dzisiaj w grodzonych osiedlach polskich aglomeracji. Z drugiej strony, właśnie w wielkim mieście, gdzie często nic nie wiemy o sąsiadach z tego samego piętra, zdarza się, że Internet przełamuje te bariery izolacji w kojarzeniu wspólnego, publicznego interesu, kiedy rzecz idzie na przykład o zagospodarowanie pobliskiej przestrzeni publicznej.

Sieciowa decentralizacja cechująca Internet wzmacnia procesy demokratyczne nie dlatego, że pozwala każdemu wypisywać dowolne dyrdymały na forach, czatach lub blogach, na dodatek bezkarnie, bo anonimowo, ale dlatego, że przyczynia się do współuczestniczenia. To, że to działa u nas często na razie słabo lub wręcz zniechęcająco, a fora internetowe są psute przez kołtuńskie komentarze lub złośliwe trole, wynika z tego, że nie działają jeszcze statystyczno-darwinistyczne mechanizmy selekcji. Aktywne korzystanie z Internetu w Polsce jest bardzo ograniczone i fizycznie, i językowo. Zaryzykowałbym hipotezę, że śmietnik informacyjny, to koszt okresu przejściowego, pomiędzy wczesnym Internetem uniwersyteckich elit, a jego masową powszechnością, gdzie ustalą się mechanizmy społeczne. Podobnie jest z problemem homogenizacji mediów, które nie radzą sobie z nadmiarem informacji.

Przykładem mechanizmu naturalnej selekcji jest zdjęciowy serwis Flickr, odwiedzany miesięcznie przez 2,5 mln użytkowników, gdzie w ciągu minuty ładuje się średnio 2,5 tys. zdjęć. Tam, niezależnie od wymogów regulaminowych zdjęcia słabe po prostu się nie przebijają. W polskich serwisach, gdzie odwiedzających jest niewielu, marnych jakościowo zdjęć jest mnóstwo.

Własna gazeta

Na stronie waszyngtońskiego muzeum prasy można znaleźć tytułowe strony aktualnych, co ciekawe papierowych wydań ponad 700 gazet z większości państw świata, również tych, które Ameryki programowo nie lubią. To oczywiście wycinek rynku, bo to gazety, które zgodziły się na udział w projekcie. W samej Polsce wydaje się kilkanaście codziennych tytułów ogólnopolskich i drugie tyle regionalnych, więc naprawdę mamy wybór, przez kogo chcemy być manipulowani. Media miewają różną politykę udostępniania materiałów w Internecie, ale każdy zainteresowany może wybrać wiele ogólnych lub specjalizowanych serwisów, które są przesyłane do skrzynki mailowej lub za pośrednictwem kanałów RSS.

Trudno powiedzieć skąd oczekiwanie, że Internet stanie się przeciwwagą dla władzy mediów elektronicznych. Szerokopasmowy dostęp inspiruje innowacyjne rozwiązania i już widać, że funkcjonalnie różnice pomiędzy różnymi środkami przekazu będą się trwale zacierać.

Ze swojej istoty Internet pozwala na uczestniczenie, co zresztą wspomagają sprofesjonalizowane serwisy społecznościowe, w typie YouTube, MySpace, Flickr, czy nasza Nasza-Klasa lub Grono. Nawet działając indywidualnie, bez szczególnych środków na sztuczne pompowanie pozycjonowania coraz więcej jest w Internecie miejsca na nowe pomysły na biznes, wspólną pracę, zabawę, badania naukowe. Profesjonalizacja obsługi serwisów informacyjnych w Internecie, a co za tym idzie komercjalizacja są naturalnym i nieuniknionym procesem ekonomicznym. Nadmiar źródeł wiedzy powoduje, że wygodniej jest skorzystać z informacji wstępnie przetworzonej, najlepiej dostosowanej dokładnie do indywidualnych zainteresowań lub potrzeb, skompilowanej, czasem również skomentowanej przez eksperta lub sprowadzonej do formy publicystycznej. Niebagatelne znaczenie ma to, że wchodząc na profesjonalny portal można się spodziewać ochronny przed niespodziankami zagrażającymi bezpieczeństwu komputera.

Czy dziennikarz lub wydawca telewizyjny mogą kłamać, ściemniać, manipulować – z pewnością tak, ale myślę, że w masowych mediach głowią się raczej nad tym, by powiedzieć i pokazać, co odbiorca chciałby zobaczyć, czyli niestety najłatwiej to samo, co pokazują inni. Prowadzi to do konkurenci w pompowaniu wątpliwej wartości sensacyjnych tematów dnia. Przy takim podejściu, rzekoma chęć pokazania prawdy czasem oznacza zło.

W Polsce wychodzi z tego mierna, kolorowa, informacyjna papka, wypadkowa uśrednionych badań oglądalności i skuteczności reklam. Tacy jesteśmy. Będziemy w tych badaniach średnio mądrzejsi, pokarzą nam może coś lepszego. Pomimo ewidentnej słabości obecnego programowania misyjności mediów publicznych, masowość pozwala zaistnieć odstępstwom od zasady uśredniania jakości, na przykład niezłemu kanałowi TV Kultura, mimo że ma podobno tylko 0,3% oglądalności.

Chyba żadnego w miarę inteligentnego użytkownika Internetu nie trzeba przekonywać, że coraz więcej jest tu źródeł informacji, które mogą zaspokoić specyficzne indywidualne lub profesjonalne potrzeby. Dzisiejsza rola pasm informacyjnych w mediach elektronicznych jest stanowczo przeceniana, szczególnie jeżeli chodzi o obecność polityków.

Dziki Zachód 2.0

Amerykańscy cyberantropolodzy, na marginesie jest w Internecie ponad 500 stron poświeconych tej brzmiącej nieco egzotycznie dziedzinie, lubią porównywać rozwój Internetu do Dzikiego Zachodu. Nie chodzi jednak o jego uproszczone porównanie do westernowego Dodge City – mitu bezprawia. Dziki Zachód w świadomości Amerykanów, to wolność, zdobywanie nowych przestrzeni, nowe szanse, nieograniczone możliwości, zasady ustalane przez lokalne społeczności, które w końcu zbudowały wielki kraj.

Od dłuższego czasu mówi się, że może już czas na reguły – zapanowanie nad nadużywaniem wolności w Internecie. Są takie zjawiska, które rzeczywiście wymagają interwencji. Wątpliwe jednak, czy kiedykolwiek da się skutecznie skodyfikować zakaz kłamstwa i manipulacji.

W celu komercyjnej reprodukcji treści Computerworld należy zakupić licencję. Skontaktuj się z naszym partnerem, YGS Group, pod adresem [email protected]

TOP 200