Idziemy w przeciwną stronę

Wystąpienie prof. Władysława M. Turskiego na VIII Ogólnopolskim Forum Teleinformatyki (Kraków 11-13.05. br.) było spojrzeniem krytycznym na rzeczywistość informatyczną w Polsce. Oceniając ją Władysław M. Turski stwierdził, że informatyka roku 1995 w naszym kraju, to przede wszystkim handel komputerami i gotowym oprogramowaniem. Jest to też instalowanie sieci teleinformatycznych różnej - na ogół nie najlepszej jakości - i różnego zasięgu, czasem z możliwością wyjścia na świat.

Wystąpienie prof. Władysława M. Turskiego na VIII Ogólnopolskim Forum Teleinformatyki (Kraków 11-13.05. br.) było spojrzeniem krytycznym na rzeczywistość informatyczną w Polsce. Oceniając ją Władysław M. Turski stwierdził, że informatyka roku 1995 w naszym kraju, to przede wszystkim handel komputerami i gotowym oprogramowaniem. Jest to też instalowanie sieci teleinformatycznych różnej - na ogół nie najlepszej jakości - i różnego zasięgu, czasem z możliwością wyjścia na świat.

Jest to również spolszczanie wyrobów zagranicznych. Przy czym wyroby te są raczej marnej jakości - bo takie są dostępne na rynku masowym. Zdaniem Władysława Turskiego w ciągu ostatniego dziesięciolecia regres jakości towarów oferowanych na rynkach światowych jest potworny.

Oceniając jakość wyrobów spolszczonych Władysław Turski powiedział, że są one o rząd wielkości gorsze od prototypów. Taki produkt tylko udaje, że mówi po polsku, gwałcąc zasady gramatyki i ortografii, co chwila też odbija się w nim coś angielską czkawką. To że nie ma słowników ortograficznych oraz sprawdzaczy gramatycznych jest dowodem kompletnej amatorszczyzny polskiego rynku.

- "Na tym rynku można klientom sprzedawać produkt, który przy pierwszej próbie skorzystania ze słownika powoduje awarię systemu operacyjnego. Jest to osiągnięcie na dużą skalę! Ale niekoniecznie użytkowo przyjazne". - podsumował profesor Turski.

- "To że ktoś nam sprzedaje oprogramowanie i nie odpowiada za to w żaden sposób jest dowodem, że w odczuciu społecznym nadal jesteśmy bandą biegającą w krótkich majtkach. Bandą po której niczego poważnego się nikt nie spodziewa... I tylko dlatego, że w Polsce tak naprawdę od komputerów nic nie zależy, straty jeszcze nie są zbyt poważne".

Profesor Turski odniósł się też do problemów związanych ze szkoleniem użytkownika.

Wszyscy w kraju są wprawdzie zgodni, że trzeba użytkownika przeszkolić, ale też najwyraźniej wychodzą z założenia iż nie należy tego robić tak, by szkolony jak pojawi się nowa wersja produktu również dał sobie radę. Bo przecież interes jest w szkoleniu nie w nauczaniu, toteż trzeba starannie ograniczyć ilość wiedzy, którą się przekazuje, żeby klient jutro przyszedł znowu na ten sam kurs.

Tymczasem kiedyś podejście było zupełnie inne: nauczano na czym polega system operacyjny w taki sposób, żeby kursant nie musiał się szkolić w każdym systemie od początku. To tak jak z samochodem - porównał profesor. Przecież jak się nauczy kogoś jeździć, to się go później nie bierze na przeszkolenia przy każdym nowym modelu samochodu.

Nie obyło się też bez dygresji na tak popularny temat, jakim jest ostatnio Internet.

- "Miewam takie chwile - zwierzył się Władysław Turski - że chciałbym z terminala przy którym spędzam zbyt dużo godzin wyjść na świat, ponawigować po Internecie. Ale ile razy czymś ciekawym chcę się tam zająć, tyle razy niekończące się czekanie wprawia mnie w stan frustracji tak potwornej, że oczywiście zawieszam to działanie. Nie mam czasu i cierpliwości wpatrywać się w kuleczkę pingpongową toczącą się wokół globu i symulującą transmisję. Mam wrażenie, że transmisja odbywa się z szybkością fragmentów bitów na sekundę - mimo, że bit jest niepodzielny".

O wynikach finansowych branży komputerowej profesor powiedział tak:

- "Gazeta Bankowa każdego roku robi ranking różnych branż w Polsce. Zrobiła i w tym roku. Wynik jest przerażający dla naszej branży. Produkcja komputerów w tym rankingu zajmuje miejsce ostatnie z ostatnich - poniżej instrumentów muzycznych, precyzyjnych i optycznych; poniżej aparatów radiowo-telewizyjnych. I jest to ostatnie miejsce pod każdym mierzalnym względem".

A może nie jest tak źle - zastanawiał się Władysław Turski - może polska informatyka czuje się świetnie i znakomicie prosperuje. Chciałoby się w takim razie zapytać, gdzie są stowarzyszenia branżowe, bo żadnych protestów nie było po tej publikacji. Ale jeżeli to, co podała Gazeta Bankowa jest prawdą, to rozdźwięk między apetytem branży a jej kondycją jest zdumiewający.

- "Nie zawracajmy sobie głowy - skwitował profesor - przyrost dochodu narodowego polegający na tym, że ja tobie sprzedam, a ty mnie sprzedasz, a potem zrobimy to jeszcze dwa razy w kółko, ten przyrost dochodu narodowego jest fajny do statystyki, tylko powiedzmy sobie szczerze - komputerów z tego nie przybędzie".

W swoim wystąpieniu Władysław Turski wiele czasu poświęcił zagadnieniom innowacyjności i ich wpływom na rozwój informatyki. Z innowacyjnością jest źle - ocenił - i to na całym świecie. W przemysłach które są innowacyjno chłonne przedsiębiorstwa padają jak muchy. Jeden na dziesięć zostaje. To że Microsoftowi czy Intelowi się udało znaczy tyle, że w końcu ktoś musi wypłynąć, ale z góry nie można przewidzieć kto.

- "Otóż dopóki nie dojdziemy do tego - dodał mówca - że będzie się zaczynać sto przedsięwzięć nie będzie dziesięciu udanych. To nie jest tylko nasza polska choroba, to jest choroba europejska. Ale my chcemy za wszelką cenę z góry wiedzieć, który ze zgłoszonych projektów jest dobry. No i tak długo analizujemy, aż żaden projekt nie ma już szans, bo ktoś inny już to w międzyczasie go zrobił. Jeżeli w Ameryce coś robią dobrze, to właśnie to, że nie myślą za dużo, tylko zaczynają. I wiedzą, że z podjętych przedsięwzięć dziewięć na dziesięć upadnie. Ale ta 1/10 zarobi na wszystko. A my chcemy wyselekcjonować przed koncepcją - to jest ta różnica".

Zdaniem Władysława Turskiego w wielkich korporacjach, w ustabilizowanych przedsiębiorstwach, w strukturach ministerialno-zjednoczeniowych, wynalazki nie są w stanie powstawać, a przyjmują się wręcz fatalnie. Dzieje się tak, bo wielkie korporacje są, były i będą konserwatywne. Natomiast wylansowanie produktu na rynkach światowych wymaga zasobów, którymi dysponują tylko wielkie korporacje.

- "I tu powstaje sprzeczność - zaznaczył profesor Turski. To są dwa kamienie młyńskie, między którymi miele się - i to niestety na same plewy - całe te innowacyjno chłonne przedsięwzięcia z naszej branży. Z jednej strony nie bardzo te wielkie korporacje kwapią się do lansowania produktu, z drugiej strony nie ma pieniędzy na małe przedsięwzięcia, w których się rozwijają dobre pomysły".

Kiedy inwestycje, a zwłaszcza coś nowego, ma prowadzić dyrektor wielkiego przedsiębiorstwa czy korporacji, wtedy ryzyko niepowodzenia jest dla niego bardzo osobiste. Ten, kto podejmie złą decyzję inwestycyjną odpowiada za to głową, a w przypadku sukcesu zysk dla niego jest żaden lub prawie żaden. Inaczej sprawa wygląda z inwestorem indywidualnym, a zwłaszcza wtedy gdy w grę wchodzi wynalazek. Jego ryzyko jest niewielkie - tyle ile zainwestował w to pieniędzy - a możliwość powodzenia jest szalona. Tylko, że ta możliwość istnieje dopiero wtedy, kiedy firma zostaje wykupiona przez korporację, która zobaczyła nowy produkt i chce go lansować. Akcje czy udziały w takiej małej firmie zyskują potem z dnia na dzień i to nie na giełdzie, a na rzeczywistej wartości.

Profesor Turski uważa, że w Polsce mechanizm wieloosobowego inwestowania w wynalazki nie jest znany. Cała nasza struktura giełdowa papierów wartościowych została przeniesiona z krajów, w których giełda funkcjonuje w zasadzie na bardzo stabilnym rynku i nie służy popieraniu innowacyjności.

- "Wiem dlaczego tak się dzieje. Jest bardzo mało kapitału, który chciano by zainwestować w innowacyjność, również banki też chcą pożyczać, a nie inwestować. Pożyczkę bank chce odebrać, inwestycji odebrać się nie da. Inwestycja przynosi zyski nie dlatego, że się zbierze podpisy i pożyczy z lichwiarskim procentem, tylko dlatego, że się sprzeda swój udział w zysku. Dlatego w naszym kraju innowacje nie mają szans powodzenia".

W latach 60., kiedy informatyka świętowała swoje dwudziestolecie, pewną popularność zdobyło złośliwe powiedzenie profesora Turskiego, że czterdzieści lat jesteśmy zacofani. Ten pozorny absurd profesor tłumaczył w ten sposób, że polska informatyka rozwijała się dokładnie w przeciwną stronę.

Dziś jest niestety bardzo podobnie - stwierdził Władysław Turski w Krakowie. Znowu idziemy w stronę tego, czego świat intensywnie unika.

Jako klasyczny przykład podał zastosowanie informatyki w bankach. Nasze banki budują sobie świątynie z marmuru, szkła i stali nierdzewnej, podczas gdy banki amerykańskie stawiają kioski w domu towarowym, na stadionie, na plaży i jak ognia boją się pokazywania tego, co pod koniec zeszłego wieku budowali potentaci bankowi.

- "W polskich bankach menedżerowie jak opętani zakładają LANy - nie bardzo wiadomo po co. Chyba tylko po to, żeby jeszcze jednym posunięciem utrwalić dziewiętnastowieczne rozwiązania bankowe. I, żeby jeszcze trudniej było unowocześnić bankowość, bo trzeba też będzie zmienić system informatyczny, który też jest w swej treści dziewiętnastowieczny".

W maju tego roku było kilkanaście dni wolnych i mogliśmy się przekonać jak działa system bankowy w Polsce, jak np. można z książeczką czekową największego banku cokolwiek załatwić, choćby zapłacić podatek. Profesor przytoczył dane z których wynika, że obrót czekowy w Kalifornii w 1938 r. był ok. dwa razy większy niż obecnie w Polsce, a przecież w Kalifornii nie było wtedy ani jednego komputera a łączność odbywała się za pośrednictwem telefonistek. Tak więc to nie komputerów nie ma w Polsce czy telekomunikacji, tylko bankowców z prawdziwego zdarzenia.

- "Budujemy sobie monopole telekomunikacyjne - podał profesor Turski inny przykład - podczas gdy cały świat monopole te rozbija, jak tylko może. My sobie pozwalamy, żeby na każdy telefon i inne prymitywne urządzenie trzeba było mieć licencję. Centralizujemy obsługę i usługi, podczas gdy cały świat to decentralizuje".

Za główną przyczynę bardzo małej skuteczności zastosowań informatyki w gospodarce tzw. okresu przejściowego profesor uznał głupotę i hucpę pozwalające całkowicie lekceważyć brak wiedzy i brak doświadczenia. Obowiązujące powszechnie i głoszone publicznie przekonanie, że zastosowanie informatyki nie musi przynosić korzyści ekonomicznych, że jest ono dobre samo w sobie, bo uszlachetnia i unowocześnia. Byle dalej od salda, byle dalej od rachunku pokazującego straty i zyski.

Drugą przyczyną niskiej skuteczności, którą Profesor odbiera wyjątkowo boleśnie, jest przeświadczenie, że nauka w informatyce się skończyła (to jest tak jakby powiedzieć, że ponieważ znamy już dwie zasady termodynamiki, to fizyka już się skończyła), co w prostej linii prowadzi do tego, że w Polsce zarabia się na informatyce, a nie przez informatykę.

- "Tak się w tym kraju wprowadza informatykę w jednostce budżetowej, w urzędzie centralnym, gminnym. Scenariusz jest tu dość czytelny. System podatkowy jest realizowany w Polsce ogromnym nakładem środków z pogwałceniem wszelkich zasad realizacji takich projektów. Wszyscy eksperci, których o to pytano, dali negatywną opinię o sposobie wdrażania tego systemu zanim przystąpiono do działania. Tu się nikt nie może tłumaczyć, że nie wiedział, bo są opinie negatywne na piśmie. I zagrał scenariusz i ten scenariusz co do joty został zrealizowany - pieniądze poszły, systemu nie ma, rozwiązań podstawowych dla tego systemu także nie ma. Takich przykładów mógłbym podać więcej". - stwierdził Władysław Turski.

Zdaniem profesora istnieją trzy podstawowe kryteria udanego zastosowania informatyki w praktyce. Te kryteria to: funkcjonalność, funkcjonalność i jeszcze raz funkcjonalność. Funkcjonalne tzn. spełniające swoją rolę, odpowiadające potrzebom, mające funkcje użytkowe. Nie ma innego sensu stosowania informatyki.

Nie wystarczy tylko mówić, że coś się robi źle, trzeba też wskazać jak to robić dobrze. Profesor Turski na koniec krótko przedstawił taką metodę.

Zacząć należy zawsze od ustalenia wartości tego, co system informacyjny daje (system informacyjny istnieje zawsze, czy jest rozpoznany czy nie). Następnie powinno się zadać pytanie, jak zwiększyć tę wartość - i nie jakimi środkami, ale właśnie jak. Gdy się to już ustali, można zastanowić się, co zrobić żeby to osiągnąć. Kolejny krok to określenie dla takiego menu kosztów jego realizacji i porównanie ile zyskam, a ile mnie to będzie kosztowało.

Oczywiście z menu można też wybrać najbardziej rentowny zestaw działań zmierzających do celu (najbardziej pożywną kolację za najniższą cenę). Potem przychodzi trudny moment realizacji, a na koniec konkretne rozliczenie: ile przedsięwzięcie naprawdę kosztowało w stosunku do kosztów planowanych oraz ile daje zysków w stosunku do zysków planowanych.

W celu komercyjnej reprodukcji treści Computerworld należy zakupić licencję. Skontaktuj się z naszym partnerem, YGS Group, pod adresem [email protected]

TOP 200