Czy nowe pokolenie zmusi rząd do informatyzacji?

Na ulicach wielu miast świata do głosu dochodzi pokolenie, które wychowało się w epoce mediów społecznościowych. Radykalne, naturalnie lewicowe, oburzone na obowiązujące dziś zasady ustalone przez elity…

Można mówić, że nie dorośli do samodzielnego rządzenia, negocjowania kompromisów życiowych, które da im doświadczenie. To oni jednak czują lepiej niż biurokraci z ministerstwa cyfryzacji, do czego służy Internet.

Tuż przed wyborami premier Donald Tusk zarysował kształt zmian w strukturze przyszłego rządu. Wspomniał wówczas o stworzeniu nowego ministerstwa cyfryzacji, mającego przejąć zadania ministra właściwego ds. łączności od ministra infrastruktury i ministra właściwego ds. informatyzacji, od ministra spraw wewnętrznych i administracji. Miałoby chodzić o coś więcej, niż zreorganizowanie kompetencji tych ministerstw, bo nowy resort miałby odpowiadać za nadzór nad projektami teleinformatycznymi dla większości urzędów centralnych.

Zobacz również:

  • Microsoft otwiera się na agencje rządowe - wszystko przez atak
  • Pierwszy samorządowy SOC wystartował w Rzeszowie

Kiedy parę dni po wyborach zaczęła nieco opadać kampanijna gorączka, premier najpierw poinformował o zamiarze podtrzymania rządu w obecnym składzie do końca roku (co może być zrozumiałe z racji terminarza i logistyki polskiej prezydencji), a równocześnie przedstawił coś w rodzaju deklaracji kontynuacji wcześniejszej polityki i sposobu rządzenia w zmodyfikowanej strukturze nowego rządu. Skoro wyborcy, głosując, zapewnili ponownie większość rządowej koalicji, to może nie oczekują rewolucyjnych zmian?

Minister ds. Internetu

Jeżeli rozważamy mechanizmy naprawy systemu finansów publicznych, to wróćmy do nieco ostatnio zaniedbanych prac nad wdrożeniem zarządzania procesowego przy konstruowaniu budżetu państwa.

Utworzenie ministerstwa cyfryzacji nie musi okazać się samo w sobie przełomem. W najbardziej zachowawczej wersji minimum można sobie wyobrazić "mechaniczny" transfer kompetencji w ramach obowiązującej ustawy o działach administracji rządowej. W powojennej Polsce przez lata funkcjonowało przecież Ministerstwo Łączności, należące w polityce rządzącej partii do resortów drugorzędnych. Znamienne jest, że w PRL przypisano je koalicjantowi SD. Kiedy uwalniano konkurencyjny rynek po 1989 roku, zwykłem żartować, że w przekazie medialnym kolejny minister łączności nie mieści się na zdjęciu nowego rządu.

Dzisiaj odpowiednio pojemnie interpretowany sektor ICT daje gospodarce więcej niż produkcja przemysłowa czy górnictwo. Specjaliści od mediów i układanek politycznych, siłą tamtego kulturowego przyzwyczajenia, nadal wydają się lekceważyć znaczenie technologii informacyjnych, tym bardziej Internetu, chociaż na co dzień z nich korzystają. W oczach młodszego pokolenia, wychowywanego w sieciowych więziach społecznościowych, cyfrowo wykluczeni bywają nawet ci, których stać na najnowszy modny model iPada.

Nie od rzeczy mówi się, że żyjemy w epoce informacji, którą zapoczątkowało upowszechnienie technologii cyfrowych. Zadania związane ze skuteczną realizacją wyzwań politycznych - tym, co by należało zmieścić pod rządowym szyldem "cyfryzacja" - to przede wszystkim inicjowanie reform systemowych. Samo usprawnienie licznych procesów w administracji z użyciem teleinformatyki to program, w którym łatwo zagubić istotę celów. Można w ten sposób też nie dostrzec szans. Ciągle słychać konkluzje typu: nie, tego nie możemy zrobić, bo brakuje nam podstawy prawnej, pomyślmy o tym później albo: to nie nasza kompetencja. Nie da się uciec od tego, że technologie informacyjne tworzą okazje do głębokich, innowacyjnych, strukturalnych zmian. Nie musimy ich na wyrost nazywać rewolucyjnymi, musimy im natomiast pozwolić dziać się, inaczej te okazje nam uciekną.

W celu komercyjnej reprodukcji treści Computerworld należy zakupić licencję. Skontaktuj się z naszym partnerem, YGS Group, pod adresem [email protected]

TOP 200