Waluta

Zazwyczaj zaczyna się całkiem niewinnie. Interesuje nas artykuł o czymś tam, z któregoś z internetowych serwisów informacyjnych.

Klikamy na co trzeba i na ekranie pojawia się ileś tam pól do wypełnienia, co jest warunkiem dostępu. Początek jest typowy - imię, nazwisko, stanowisko, firma, branża, adres pocztowy - wirtualny i realny. I tu, w przypadku gdy serwis jest amerykański, pojawiają się trzy szkoły. Wszystkie dotyczą stanu. Nie cywilnego, czy związanego z zatrudnieniem, lecz administracyjnego kawałka terytorium USA.

Pierwsza szkoła, mimo wcześniejszej odpowiedzi "Poland" na pytanie o państwo, podsuwa do wyboru listę stanów i wtedy zaznacza się "Alabama", bo jest na początku, a coś zaznaczyć trzeba, aby pójść dalej.

Druga szkoła na końcu alfabetycznej listy ma hasło "other", jakby w gotowości na jej powiększenie o kolejny stan, do czego znalazłoby się pewnie wielu chętnych, nie wyłączając pewnych ugrupowań w odległym państwie na "P". Według trzeciej z tych szkół, można odpowiedzieć wybierając (też na końcu listy) "not in US or Canada". Wypełniłem już pewno więcej niż setkę takich ekranów, a nie spotkałem przypadku, żeby po wybraniu "Poland" pytanie o stan znikło.

Jak dobrze idzie, to za cenę odpowiedzi na pytanie o wielkość firmy i stopień wpływu wypełniającego na decyzję o wydatkach, otwiera się dostęp do upragnionego tekstu. Tekstu, który - bywa - okazuje się być tylko broszurkę propagandową. Pewne za to jest tak, że za dzień-dwa zadzwoni ktoś z dalszymi pytaniami, które daje się czasem zbyć odpowiedzią, że to wszystko było "research only".

Zabawa, w porównaniu z tym, co może się dziać z danymi czysto prywatnymi. Tam zachłanność serwisów jest znacznie większa i nierzadkie są pytania bardziej osobiste, jak data urodzenia, płeć, stan cywilny i wysokość dochodów. Aby nie straszyć, pytania są często rozłożone między kolejne ekrany, przeplatane, dla niepoznaki, czymś neutralnym. Można rzec - kto podaje, sam sobie winien.

Ale i tego jest niektórym mało. Założyciel serwisu Facebook chce "opanować" i "zdominować" Internet. Opanować w tym m.in. sensie, że zamierza analizować związki między danymi o użytkownikach, pochodzącymi z różnych źródeł (w ilu serwisach zbierających dane odpowiedź na pytanie o zgodę na udostępnianie informacji jest z góry zaznaczona na "tak"?) i z informacji dostępnych w samym tym serwisie. Od wyników tej analizy mają zależeć dalsze działania, takie jak np. pokazujące się na ekranie reklamy i kto wie, co jeszcze.

Można na Facebooku nie być, ale jest tam już prawie pół miliarda ludzi i coraz częściej zdarza mi się dostać komunikat, archaiczną pocztą elektroniczną, w którym jest tylko odwołanie do tego, co na FB. Jak długo jeszcze będzie można tam nie być?

A prywatność naszą sami zamieniamy stopniowo w rodzaj obiegowej waluty. Płacimy małymi kawałkami tej prywatności to za informacje, to za prawo obejrzenia jakiegoś obrazka czy przeczytania pikantnej plotki z życia tych, którzy - co brzmi już jak ograny banał - znani są z tego, że są znani.

Powie ktoś - każda transakcja ma swoją cenę i nie inaczej jest z wyzbywaniem się prywatności. Jest jednak istotna, bardzo istotna różnica. Głupio wydane pieniądze można próbować odrobić jakimś zwiększonym wysiłkiem. Chociażby jednak nie wiem jak próbować, raz niefrasobliwie rozdanej prywatności odzyskać nie da się już nigdy. Jest ona natomiast całkiem niezłym kąskiem dla tych, którzy jej kawałki zbiorą i złożą w jakąś całość. Chociażby taką, jak oferowane od niedawna hurtowo w Internecie za pieniądze nazwy użytkowników i hasła do Facebooka. Nazwy i hasła, które otwierają dostęp do czegoś więcej.

W celu komercyjnej reprodukcji treści Computerworld należy zakupić licencję. Skontaktuj się z naszym partnerem, YGS Group, pod adresem [email protected]

TOP 200