Wielki Brat - prywatnie

Po napisaniu poprzedniego felietonu wspomniany w nim znajomy, nazwijmy go panem X, zrugał mnie. Strasznie. Głównie poszło o naiwność. Podobno jestem jak dziecko we mgle. To jest, nie widzę, co też władza oraz korporacje wyprawiają z moją prywatnością.

Natomiast pan X jakoś miękko prześliznął się po temacie wyboru dwóch z trzech. Pewnie widzi dalej i lepiej. Ale dał mi do myślenia. O tym, dlaczego młodzi mają zupełnie inną skalę codziennych problemów. A sprawy mają się ani czarno, ani biało. Jak zwykle. Szaro.

W dawnych, dobrych czasach, gdy nie było internetu, ludzie byli ogólnie mniej połączeni. Dzisiaj na każdym kroku, w każdej reklamie, wywiadzie oraz artykule o społeczeństwie podkreśla się, jak to my wszyscy razem ze sobą. Bardzo proszę mnie wyłączyć! Mam z grubsza prawie tyle samo znajomych co miałem kiedyś. A może nawet mniej. Bo przecież trudno jest zaliczać do tego grona wszystkich tych, którzy, na przykład, kiedyś napisali komentarz do mego blogu. Albo dopisali pra-prababkę do mego drzewa genealogicznego (zresztą z błędem w dacie urodzenia o jakieś sto lat). Cóż z tego, że znam imiona i nazwiska, a nawet mejle tych osób? To tak samo jakbym powiedział, że znam Nicole Kidman, bo się o mnie otarła w restauracji w Beverly Hills Hotel. Niestety, owego ocierania się nie zauważyłem, bo nie mam oczu na plecach. Ale o fakcie natychmiast poinformowali mnie współbiesiadnicy. Czy gdybym teraz zaczął śledzić Nicole (ostatecznie jesteśmy już znajomymi, więc mogę ją nazywać po imieniu) na Twitterze, to zostałbym jej przyjacielem?! Kiedyś, gdy ludzie mieszkali przez całe życie w jednym miejscu, to znali wszystkich sąsiadów. Dziś socjolodzy twierdzą, że typowy człowiek ma się dobrze, gdy obraca się w grupie około 400 osób. To tyle, co mała wioska, bynajmniej nie globalna. W takiej grupie na ogół wszyscy wiedzą wszystko o sobie, łącznie z pikantnymi szczegółami z życia intymnego. Nikomu jednak we wiosce nie przychodzi do głowy protestować przeciwko utracie prywatności. Istnienie grupy ludzi, która się dobrze zna, jest wygodne w wielu sytuacjach życiowych. Ostatecznie przyjaciół poznajemy w biedzie. A nie w internecie.

Jest jeszcze druga strona medalu. Znaczy się, dane osobowe, które dla wielu ludzi są święte. Ale czy fakt trzymania przez bank listy wszystkich miejsc, gdzie wydawałem pieniądze, jest aż takim obciążeniem hipoteki mej prywatności? A inne dane? Mam starą ciotkę, która przez lata udawała, że jest młodsza niż była naprawdę. Niestety, szczegóły z jej życia jasno wskazywały, że skoro przed wojną uczęszczała do gimnazjum, to w żaden sposób nie mogła być na tyle młoda jakby sobie tego życzyła. Kiedyś jeden z komentatorów mego blogu (znajomy?) zarzucił mi, że gdy pokazuję skany kart kredytowych oraz innych dokumentów, to zamazuję szczegóły. Ano, klucza do domu także nie wkładam pod wycieraczkę, bo to podobno miejsce, od którego zaczynają przeszukanie wszyscy złodzieje. Z drugiej strony, w oknach nie osadziłem krat, bo uważam, że jeśli ktoś zechce się włamać, to i tak to zrobi. Są granice paranoi ukrywania się. Jeśli ktoś żyje w ciągłym strachu, że mu rząd zrobi źle, bo się dowie, co czyta (przyznaję się, kupiłem kiedyś na Amazonie książkę, która w Polsce jest zakazana), co je (jestem weganinem, ale nie ortodoksyjnym, bez przesady, nie warto pozbawiać się przyjemności w życiu) oraz z kim sypia (żona szturcha mnie co noc, bo podobno strasznie chrapię), to niech przeniesie się do pustelni albo na jakąś wyspę bezludną. A i wtedy nie ukryje się do końca.

Inna sprawa, co z informacjami o nas robią je kolekcjonujący. Ale od tego są sądy oraz zdrowy rozsądek. Naprawdę, nie warto drzeć spodni w sprawie prywatności. Na świecie jest tyle ciekawszych problemów do rozwiązania.

W celu komercyjnej reprodukcji treści Computerworld należy zakupić licencję. Skontaktuj się z naszym partnerem, YGS Group, pod adresem [email protected]

TOP 200