Prywatna prywatność, czyli dwa na trzy

Jakiś czas temu zadzwonił do mnie znajomy i podnieconym głosem zapytał, co ja na to. A ja mu na to, że nie wiem, o jakie "to" chodzi. Okazało się, że znajomemu przestała podobać się polityka firmy Google w stosunku do prywatności, a szczególnie w przypadku nowej usługi Buzz.

Odpowiedziałem, że jedna panienka z Harvard Law School już procesuje się z Google. Swym pozwem wywołała wiele radości wśród ludzi, którzy potrafią czytać teksty warunków oferty. Moje żarty nie przekonały znajomego. Zaczął wspominać komunę, której podobno nie lubiłem, bo mnie ograniczała. Rzeczywiście, komuna robiła, co mogła, ale to nie powód, aby się na nią trzeba było obrażać. Każdy robi co może. W przypadku komuny okazało się, że w sumie na dłuższą metę mogła ona niewiele.

Prywatnie nie rozumiem tzw. problemu utraty prywatności w internecie. Aby coś utracić, to najpierw trzeba to coś mieć. Tymczasem zdecydowana większość ludzi żadnej prywatności wcale nie ma. Najwyżej prywatę. Otóż, gdzie nie spojrzeć, to ludzie chcieliby mieć internet za darmo, szybko i prywatnie. To ostatnie oznacza, że mogliby w nim robić co im się żywnie podoba. Chowając się za jakąś zasłonę, za awatara lub udając kogoś innego. Nie będę znowu nudził o prawie autorskim, ale dziwnym trafem owa predylekcja do prywatności ma zwykle związek z nielegalnym kopiowaniem czegoś z internetu. Mówiąc po prostu, złodzieje nie chcą się ujawniać. A tymczasem spośród wspomnianych cech internetu, podobnie jak w słynnym powiedzeniu o projektach: "szybko, tanio, dobrze", można mieć na raz tylko dwa z trzech. To znaczy, możemy mieć internet za darmo i szybko uzyskiwać z niego informacje, ale wtedy musimy zgodzić się na utratę prywatności. Google nazywa to "personalizowanym poszukiwaniem" i stosuje od dawna w swoim modelu biznesowym. Zarabia dużo na umieszczaniu reklam, bo wie do kogo je adresować. Jeśli zaś chcemy mieć dostęp do informacji szybko i bez utraty prywatności, to trzeba za to jakoś inaczej zapłacić. Jeśli zaś marzy nam się internet darmowy i prywatny, to, niestety, będziemy musieli tracić czas na procedury pozwalające ukryć się. Proste to jak drut, ale jakoś do ludzi nie dociera. Gdyby na rynku istniały dobrze zdefiniowane wszystkie trzy rodzaje ofert, to może wybieralibyśmy jedną z nich w sposób bardziej świadomy.

Tymczasem, w dyskusjach o rozwoju internetu co i rusz pojawiają się guru, którzy twierdzą, że da się inaczej. Zupełnie jak za komuny. Tam guru był niejaki Marks, któremu wydawało się, że robotnik może mało pracować, mieć dostęp do wszystkich dóbr i być szczęśliwym. Bardzo prędko okazało się, że cudów w życiu nie ma. Owszem, niektórym żyło się lepiej, ale niestety Polska nie rosła w siłę. A raczej wręcz przeciwnie, zapożyczała się coraz bardziej. Do dziś jeszcze płacimy długi gierkowskie, o innych nie wspominając, bo je nam miłosiernie darowano (słynne zboże gomułkowskie, które na nasze szczęście zamieniło się w granty naukowe). Dlatego z pewnym zniecierpliwieniem przysłuchuję się kolejnym dyskusjom o nowym, wspaniałym świecie, w którym internet będzie panaceum na wszystko. Mogę założyć się o dolary przeciwko złotym, że za kilkanaście lat problem prywatności w internecie zostanie zastąpiony innym tematem dyżurnym. Tak jak ochrona wielorybów została przesłonięta przez globalne ocieplenie.

Poradziłem znajomemu, aby zastanowił się, co dla niego jest najważniejsze. Na razie ciągle jeszcze myśli. Jestem ciekaw, co wybierze. Ja oddałem swoją prywatność firmie Google i jakoś mi to zupełnie nie przeszkadza. Ale może jestem stryjkiem, który zamienił siekierkę na kijek?

W celu komercyjnej reprodukcji treści Computerworld należy zakupić licencję. Skontaktuj się z naszym partnerem, YGS Group, pod adresem [email protected]

TOP 200