Kupą, mości panowie i panie!

Kilka lat temu przeczytałem wywiad z pewną aktorką, która z żarem w ustach potwierdziła dziennikarzowi, że aktor powinien "bronić etosu tego zawodu"*. Wydało mi się to ciekawe, gdyż przedstawiciel każdego zawodu powinien bronić etosu zawodowego.

To znaczy dbać o to, aby uprawiający ten zawód (to ulubione określenie aktorów, "ten zawód" zawsze określa u nich aktorstwo) byli odpowiednio opłacani za odpowiednią pracę. W przypadku aktorów po prostu oznacza to, że artysta dostarcza publiczności wrażeń, za które publika jest gotowa zapłacić. Chyba, że jest amatorem, to wtedy może robić co chce i żadne ograniczenia etosu jego/jej nie obowiązują.

Przypomniałem powyższą wypowiedź, gdyż nasunęła mi się ona w trakcie publicznej dyskusji o tym, co rząd powinien zrobić w sprawie regulowania wolności internetu. Otóż, wiele tzw. autorytetów moralnych w dziedzinie informatyki publicznie oświadczało, że musi bronić tej wolności. Milcząco zakłada się, że internet ma być wolny pomimo wszystko. Taki widać ma etos. Zabierający głos zapominają, że internet, także w Polsce, powstał w wyniku zainwestowania olbrzymich pieniędzy rządowych. Czyli, tak naprawdę, naszych. Nikt nie zapytał jednak mas, czego naprawdę potrzebują one w internecie. Początkowo, połączenia internetowe były wykorzystywane prawie wyłącznie przez uczonych oraz wojskowych. De facto, założono, że uczony z przesyłania pakietów zrobi etyczny uczynek. W domyśle zakładając, że wojsko sieć zbruka. Wprawdzie nie wiadomo było jak, ale zastosowania militarne są, co potwierdzi każde dziecko, wyjątkowo wredne. Tymczasem, praktyka pokazała, że wojsko, owszem, śledzi przeciwnika, ale także wykorzystuje internet w czasach pokoju bardzo nobliwie. Na przykład, w trakcie akcji pomocy humanitarnej. Gorzej jest z cywilami - według różnych statystyk nawet połowa ruchu w internecie może być związana z pornografią, hazardem oraz różnymi innymi działaniami, które etyczne z pewnością nie są. Ale masy uwielbiają oglądać aktorki, które nagą piersią bronią etosu.

Kilka tygodni temu w ogniu publicznej dyskusji Onet przeprowadził ankietę, w której zapytał internautów, jakie kroki powinny podjąć władze, aby skutecznie zwalczyć piractwo. Pomijając absurd pytania potencjalnego przestępcy, w jaki sposób powinno się z nim walczyć, ankieta dostarczyła bardzo ciekawych danych. Może dlatego żaden ze wspomnianych powyżej autorytetów nie odniósł się do niej. A byłoby warto, skoro 1/3 głosujących uważa, że trzeba ustawowo wymóc na wytwórniach zmiany w polityce cenowej. 1/5 uważa, że trzeba wspierać (np. ulgami podatkowymi) małe, niezależne wytwórnie. Zaś 1/7 pragnie, aby zaostrzyć kary dla piratów zarabiających na tym procederze. Odcinanie od internetu, które stało się osią całej dyskusji o wolności w sieci, popiera tylko 1/25 internautów. Gdyby więc rząd rzeczywiście chciał słuchać mas, co jest podstawą demokracji, to przede wszystkim powinien wprowadzić sztywne, regulowane ceny na utwory internetowe. Piosenka - złotówka. Film - 2,39 PLN (bez VAT-u). Książka - jeden grosz albo i co łaska, bo pisze się łatwo a papier jest tani. Ironizuję, ale przez łzy, bo płakać mi się chce widząc demokrację w działaniu. Pocieszam się tym, że etosowe apele odniosą tyle samo skutku co protesty aktorów w czasie stanu wojennego. Reżyser Kazimierz Dejmek miał wtedy odwagę publicznie powiedzieć, że tak jak tyłek (użył bardziej wulgarnego słowa) jest do srania, tak aktor jest do grania. Do czego jest internet?

Jeśli masy internautów uważają, że sieć powinna im służyć, to niestety rząd ma psi obowiązek posłuchać. Demokracja to są rządy większości. Kupą mości panowie i panie! Kupy nikt nie ruszy...

*Nieoceniony Google pokaże jednoznacznie, kto jest tą aktorką.

W celu komercyjnej reprodukcji treści Computerworld należy zakupić licencję. Skontaktuj się z naszym partnerem, YGS Group, pod adresem [email protected]

TOP 200