Gdyby wszystkie procesory

Tegoroczne Święta Bożego Narodzenia przyszło mi spędzić w warunkach przypominających koniec świata. Dwa lata przed nim. W każdym razie wg przepowiedni bazujących na kalendarzu Majów, Nostradamusie oraz filmie, który niedawno zawitał na nasz ekrany. Przy czym mój koniec świata był cichy i spokojny, zupełnie nieprzypominający katastrof w skali światowej.

Cała historia zaczęła się rano w środę, 23-go grudnia. Budzik żony, który z regularnością zegarka zawsze dzwoni o 6:10 rano, tym razem nie odezwał się. Także drugi budzik, radiowy, który zaczyna nadawanie programu jakieś pięć minut po poprzednim, milczał. Mój budzik, świecący zwykle na czerwono dużymi liczbami, był ciemny. Mimo wszystko obudziłem się, bo wewnętrzny zegar biologiczny kazał. A raczej popędził do ubikacji. Zwykle nie włączam tam światła, bo razi strasznie po oczach ("oczopląsami" syn nazywa nowe żarówki energooszczędne). Tym razem spróbowałem, a tu nic. Ciemność widzę. Nieco mnie to zaniepokoiło, ale zacząłem podejrzewać, że to tylko brak prądu w całym domu. A może i okolicy, bo za oknami też jakoś było ciemno. Rzuciłem się do komputera, ale był ci on martwy niczym zwierz ubity przez myśliwych. Telefon komórkowy także. Normalnego od dawna w domu nie mamy, więc nie widziałem możliwości zadzwonienia do znajomych, aby zapytać, czy oni także pogrążeni są w ciemnościach. Jakoś udało mi się znaleźć części ubrania, porzucone tu i ówdzie. Ubrawszy się, wsiadłem do samochodu, przekręciłem kluczyk, a tu nic. Żadnej reakcji. To wydało mi się bardzo podejrzane. Garażu nie dało się otworzyć, bo oczywiście nie działał silnik elektryczny. Wyszedłem przez boczne drzwi, obawiając się włączenia alarmu, ale nic nie zaczęło błyskać. Cisza na dworze przypominała prawdziwe, polskie święta pod śniegiem. Zacząłem iść w stronę najbliższej stacji benzynowej, mając nadzieję, że dowiem się tam czegoś, ale po chwili zorientowałem się, że na niebie nie ma typowej łuny wielkiego miasta.

Na stacji nie było nikogo, sklepiki obok zamknięte na cztery spusty, kafejka nie migała jak zwykle neonem "Open". Gdzieś w oddali zobaczyłem przemykającą się sylwetkę. Zawołałem. Po chwili rozmawialiśmy. Nieznajomy zapytał mnie o godzinę. Jego cyfrowy zegarek nie działał. Mój stary, mechaniczny pokazywał kwadrans po siódmej. Powoli robiło się coraz jaśniej. Pojawili się rowerzyści. Któryś z nich poskarżył się, że przestał działać mu licznik odległości, więc nie wie, ile już zrobił mil w poszukiwaniu pomocy. Postanowiłem wrócić do mego domu. Nie było sensu łazić po okolicy. Przypomniałem sobie, że w szafie żona trzyma radio na korbkę, przeznaczone właśnie na takie okazje. Pokręciłem wte i wewte, coś zaskrzeczało i usłyszałem przerywany głos, jak z zaświatów. Coś na temat procesorów. Zacząłem wsłuchiwać się w audycję. Wynikało z niej, że wszystkie urządzenia cyfrowe, kontrolowane procesorami, przestały działać. Ni z tego, ni z owego, nie wiadomo dlaczego. Wszystkie. Na całym świecie. Cywilizacja komputerowa stanęła w miejscu.

Obudziłem się mokry ze strachu. Był pierwszy dzień świąt. Czerwone cyfry mego budzika jarzyły się wesoło na stoliku nocnym. Za chwilę zagrało radio żony. Odetchnąłem z ulgą. A więc jednak wszystkie procesory nie przestały nagle działać. Na szczęście. Bo byłaby to tragedia znacznie gorsza nawet niż zderzenie z planetą X. Niewyobrażalna. Choć cicha. Bardzo cicha.

W celu komercyjnej reprodukcji treści Computerworld należy zakupić licencję. Skontaktuj się z naszym partnerem, YGS Group, pod adresem [email protected]

TOP 200