Klęska Internetu?

Co zostało z nadziei na demokratyzującą i kontrolującą media rolę Internetu po latach jego funkcjonowania?

Co zostało z nadziei na demokratyzującą i kontrolującą media rolę Internetu po latach jego funkcjonowania?

Internet miał stworzyć elektroniczną demokrację i być przeciwwagą dla władzy elektronicznych mediów, które zamiast publiczność informować, manipulują faktami i obrazami, a nawet – coraz częściej - stosują prowokacje medialne. Klasycznym przykładem manipulacji jest orwellowska „nowomowa”, która stała się w dobie społeczeństwa informacyjnego zjawiskiem globalnym. Takie jej terminy, jak „księgowość kreatywna”, czyli oszustwo i złodziejstwo na wielką skalę dokonane przez menedżerów, czy „fakt prasowy”, czyli oszczerstwo upublicznione przez środki masowego przekazu, są dzisiaj w powszechnym użyciu. Co gorsza, używając ich dziennikarze często nie zdają sobie sprawy, że dokonują manipulacji.

Klęska Internetu?

Piotr Piętak

Coraz częściej spotykamy się z prowokacją dziennikarską. Prowokacja medialna może mieć poważne konsekwencje ekonomiczne i polityczne. Wystarczy np. przez dyspozycyjne środki masowego przekazu upowszechnić informację, że „w kraju X istnieje zagrożenie pryszczycą” (co jest prawdą, gdyż o każdym kraju można tak powiedzieć), aby uzyskać społeczne przyzwolenie i zgodę organizacji międzynarodowych na zablokowanie eksportu wszystkich produktów rolnych z tego kraju. Warunkiem skuteczności prowokacji informacyjnej jest monopol lub wystarczająca dominacja w systemach upowszechniania informacji. Wtedy prowokacja informacyjna jest najtańszym i najskuteczniejszym sposobem sterowania zachowaniami grup społecznych, a nawet całych społeczeństw. W przypadku prób weryfikacji informacji upowszechnionych w wyniku prowokacji dziennikarskich, można zawsze uniemożliwić weryfikację zasłaniając się tajemnicą dziennikarską, prawem do nieujawniania informatorów i źródeł informacji.

Manipulacji i prowokacji informacyjnej dokonuje się w Polsce w majestacie prawa. Dziennikarze są jednak bardzo rzadko zaskarżani do sądu, ponieważ metody manipulacji po prostu to uniemożliwiają. Często autor przekazując informację zmyśloną poprzedza ją tekstem: „w kołach zbliżonych do obserwatorów rynków finansowych…”. Po takim wstępie można napisać każdą bzdurę.

Do konsumpcji i rozrywki

Oczywiście, manipulacji nie dokonują tylko dziennikarze, ale także producenci dóbr konsumpcyjnych. W przypadku zakupu codziennych towarów metody manipulacyjne są widoczne na pierwszy rzut oka. Eksponuje się kraj produkcji wówczas, gdy u konsumenta budzi on pozytywne skojarzenia, np. wyroby produkowane w Tajlandii, w których części pochodzą z przedsiębiorstw z kapitałem japońskim opatruje się eksponowaną nazwą „Made in Japan ”, z mało widocznym dodatkiem: „Assmbled In Thailand”. Jeżeli z kolei nazwa kraju-producenta nie kojarzy się konsumentowi pozytywnie, to wtedy produkty oznacza się często napisem: „Foreign made”. Szczytem manipulacji jest pojawianie się na etykietkach napisu w stylu: „wyprodukowano w krajach Unii Europejskiej lub w krajach spoza Unii Europejskiej”, czyli, że produkt mógł być wyprodukowany w każdym miejscu na kuli ziemskiej.

Manipulacji informacją dokonuje się zawsze w czyimś interesie i prawie zawsze ktoś jest jej ofiarą. Rozważmy następującą informację: „Stocznia X jest w znakomitej kondycji finansowej. Kurs jej akcji znacznie wzrośnie w najbliższym czasie”. Jeżeli nie mamy możliwości zweryfikować tej informacji - a z definicji nie mamy, ponieważ nie znamy przyszłości - i przyjęlibyśmy, że informacja jest zgodna z prawdą, to zapewne zechcielibyśmy ulokować nasze oszczędności w akcjach lub obligacjach tego przedsiębiorstwa. Podjęlibyśmy więc decyzję o zakupie akcji lub obligacji, tak jak np. zrobił to zarząd Związku Artystów Scen Polskich, kupując za sumę 8 mln zł w kwietniu 2002 r. obligacje Stoczni Szczecińskiej, która już w czerwcu tegoż roku okazała się bankrutem i została zlikwidowana.

Manipuluje się nie tylko informacjami, lecz też czasem, w którym są one nadawane. W środowisku dziennikarskim w Polsce używało się terminu „Paragraf 22”. Chodzi o pozorny pluralizm mediów, który polega na tym, że informacje, programy publicystyczne, debaty nieodpowiadające dysponentom środków masowego przekazu, emitowane są w porze bardzo niskiej oglądalności.

W tym momencie warto przypomnieć naczelne prawo społeczeństwa informacyjnego, brzmi ono następująco - informacja gorsza zastępuje informację lepszą. Dlaczego? Informacją nie tylko się manipuluje, ale przystosowuje się ją do form wypracowanych w reklamie. Obecnie rynek informacyjny jest zalewany wiadomościami przeznaczonymi wyłącznie do konsumpcji. Każda informacja jest dzisiaj reklamą. Do produkcji i nadania informacjom atrakcyjnej formy ułatwiającej ich natychmiastową, bezrefleksyjną konsumpcję, stosuje się nowoczesne technologie informatyczne, np. grafikę komputerową, multimedia itd.

Celem takiego preparowania informacji przeznaczonej do konsumpcji jest minimalizacja wysiłku konsumenta informacji. Czy to tylko przypadek, że politycy w naszym kraju reklamują szeroko mecze piłki nożnej, w których biorą udział? Nie. Oni doskonale wiedzą, że formy odwzorowania informacji, wypracowane w reklamie i informacji konsumpcyjnej, zaczynają być wykorzystywane w innych dziedzinach. Polityk, który chce uzyskać popularność, bierze udział w prymitywnych programach rozrywkowych, śpiewa – często fałszując, gra na gitarze lub saksofonie, przy okazji skrytykuje Tuska albo Kaczyńskiego.

W ten sposób informacja konsumpcyjna we współczesnych społeczeństwach kultury masowej wchodzi na miejsce zasobów wiedzy społecznej. Tak zwany przeciętny obywatel nie zna historii, geografii, literatury, nie rozumie współczesnej gospodarki, a tym bardziej polityki, za to świetnie pamięta, na jakiej pozycji w drużynie futbolowej lub na jakim instrumencie w zespole muzycznym grał zawodnik czy muzyk wylansowany na rynku informacyjnym.

Nadmiar i dezintegracja

Media – szczególnie media elektroniczne – są niewątpliwie nową formą władzy, wielokrotnie opisywaną i analizowaną, ale wciąż nie do końca rozpoznaną. Jednocześnie głosi się dwie sprzeczne opinie - że wolne media są gwarancją i największym zagrożeniem dla demokracji. Jednak wszystkie te analizy i opinie formułowane w ciągu ostatnich 40 lat muszą być – wraz z pojawieniem się Internetu - powtórnie zweryfikowane.

Internet wpływa - z tym wszyscy się zgadzają – na władze mediów, wpływa na prezentacje spraw i opinii w ramach dyskursu publicznego. Każdy użytkownik „światowej sieci” może doświadczyć bycia potencjalnym mówcą, a nie tylko biernym słuchaczem czy czytelnikiem. Według opinii Sądu Najwyższego USA, wyrażonej pod koniec lat 90. XX wieku - „Korzystając z czatów, każda osoba wyposażona w linię telefoniczną może zostać heroldem miejskim, którego głos będzie rozbrzmiewał dalej niż z jakiejkolwiek mównicy. Dzięki witrynom internetowym, masowej korespondencji elektronicznej i grupom dyskusyjnym, taka osoba może zostać autorem broszur polemicznych” (Yochai Benkler – „Bogactwo sieci” Warszawa 2008 r.).

Co zostało z tych nadziei na demokratyzującą i kontrolującą media rolę Internetu – po więcej niż dziesięciu latach jego funkcjonowania? Pesymiści są zgodni, że z pierwotnych marzeń hippisów - ich egalitarny i wolnościowy system wartości przyczynił się w decydujący sposób do powstania i upowszechnienia „światowej pajęczyny” – o globalnej, elektronicznej wiosce, w której każdy zabiera głos w sprawach publicznych, zostało niewiele lub zgoła nic.

W Internecie mamy do czynienia z nadmiarem informacji - za dużo opinii, spostrzeżeń i punktów widzenia uniemożliwia ich ogarnięcie, co w konsekwencji prowadzi do coraz większego szumu informacyjnego. Wszechobecność informacji przy jednoczesnym braku – to opinia Cassa Sunsteina z Republic.com – ośrodków jej integracji doprowadzi do fragmentaryzacji dyskusji polegającej na tym, że jednostki będą postrzegać świat przez witryny dostosowane intelektualnie i emocjonalnie tylko do ich własnych potrzeb, co wyeliminuje możliwość dyskusji z odrębnym punktem widzenia.

Fragmentaryzacja dyskursu publicznego może doprowadzić w efekcie do skrajnej polaryzacji. Kiedy bowiem informacje i opinie są wspólne jedynie dla grup podobnie myślących ludzi, zaczynają oni wzmacniać je wzajemnie nie dopuszczając poglądów alternatywnych. Dyskurs publiczny coraz bardziej się radykalizuje, co może doprowadzić do zaniku społecznego dialogu. Globalny, elektroniczny raj zmienia się w kulturową pustynię, po której grasują hordy barbarzyńców uzbrojonych w niewidoczne gołym okiem komputery.

W wyniku rozległych badań empirycznych ta katastroficzna wizja została skorygowana. Okazało się, bowiem, że uwaga internautów jest znacznie bardziej skoncentrowana niż sądzono kilka lat wcześniej. Do niewielkiej liczby witryn prowadzi wiele linków. Wbrew oczekiwaniom członków Sądu Najwyższego – pobrzmiewa w nich tęsknota za heroicznym okresem rewolucji angielskiej, kiedy to zaroiło się po raz pierwszy w historii od „broszur polemicznych” – ogromna większość mówców nie jest po prostu wysłuchiwana. Innymi słowy, za uzyskanie widoczności trzeba w Internecie płacić, co w praktyce oznacza powielenie modelu środków masowego przekazu.

Potencjał demokratyczny Internetu był tylko utopią. Co gorsza, wydaje się, że funkcjonowanie Internetu jest skorelowane z naczelnym prawem gospodarki elektronicznej (C.Shapiro, Varian „Information rules” 1998), które mówi, że w społeczeństwie informacyjnym uwaga klienta jest dobrem wyjątkowo rzadkim i, aby ją u potencjalnego konsumenta wywołać, trzeba zainwestować ogromne sumy w marketing. Otóż sądzę, że prawo to stosuje się głównie do krajów zacofanych cywilizacyjnie, takich jak np. Polska, w których internetowe (i nie tylko) społeczeństwo obywatelskie jest w powijakach.

Walka o e-demokrację

Polska jest jednym z krajów europejskich, gdzie tradycyjne media wykazują najwięcej inwencji w podboju Internetu. Taką tezę stawia francuski dziennikarz P. Couve , zafascynowany kompleksową strategię Agory, opartą m. in. na treściach generowanych przez użytkowników. Strategia ta – którą podziwia cała Europa – oparta jest na utworzeniu forum (2,5 mln użytkowników), platformy blogowej Blox.pl (100 tys. blogów) oraz mariażu serwisu społecznościowego Bebo i Gazeta.pl, a także specjalnym wydaniu darmowego dziennika „Metro” redagowanego przez blogerów. Przypuszczalnie – jest to zgodne nie tylko z historią III Rzeczpospolitej, ale także prawami panującymi w gospodarce elektronicznej - w ten sposób „Gazeta Wyborcza” chce odzyskać utracony od 2003 r. monopol ideowy w naszym kraju, który przełoży się automatycznie na wyniki ekonomiczne spółki.

Agora postępuje identycznie jak Microsoft, który w 1997 r. nie wahał się zainwestować kilkadziesiąt miliard dolarów w przeglądarkę Internet Explorer, aby wyeliminować z rynku przeglądarkę Netscape. Agora inwestuje w Internet, bo jej menedżerowie wiedzą, że za kilka lat to polskojęzyczne witryny, blogi, fora będą decydowały o obliczu ideowym Polski i umożliwią rozwój nowych usług elektronicznych. Strategia ta może doprowadzić jednak do częściowej oligarchizacji Internetu w naszym kraju.

Media – do czasów powstania Internetu – funkcjonowały w kulturze monologu. Natomiast w sieci obowiązuje kultura permanentnego dialogu, która jest sprzeczna z podstawą ideową „Gazety Wyborczej”. Ta sprzeczność być może utrudni Agorze realizację strategii odzyskania utraconej pozycji przy pomocy witryn, blogów itd. Batalia o elektroniczną demokrację w Polsce dopiero się rozpoczyna.

W celu komercyjnej reprodukcji treści Computerworld należy zakupić licencję. Skontaktuj się z naszym partnerem, YGS Group, pod adresem [email protected]

TOP 200