Zielono nam

Najpierw była radość, że na ekranie w ogóle coś widać, chociaż sam ekran bardziej przypominał prymitywny oscyloskop niż przeciętny chociażby telewizor.

Najpierw była radość, że na ekranie w ogóle coś widać, chociaż sam ekran bardziej przypominał prymitywny oscyloskop niż przeciętny chociażby telewizor.

Potem sprawy zaczęły się komplikować: długość ekranowego wiersza ustalono na 80 znaków (bo tyle akurat miała najpopularniejsza karta dziurkowana) i tak już, z nielicznymi wyjątkami, zostało. Nierozstrzygnięta jednak pozostawała wojna kolorów. Była ona kwestią wyznaniową i sprowadzała się do wiary, czy lepsze dla wzroku są znaki białe, zielone, czy w kolorze bursztynu. Wszystkie wyświetlane na czarnym tle, albo odwrotnie – czarne na tle białym, zielonym lub bursztynowym.

A potem przyszedł komputer osobisty i zrobił porządek, przeganiając niemal całe to terminalowe towarzystwo, bo miało być kolorowo i w ogóle – miała być grafika. A – jak mawiał jeden z kolegów – jest ona wtedy, gdy na ekranie wszystko gra i fika. Skoro miało być kolorowo – to i było. Kupowało się prosty, niedrogi program typu screen-scrapper, który, przejmując zawartość terminalowego ekranu znakowego, nadawał jej bajeranckie kolory i wszystkim się podobało, chociaż było drożej i czasem coś się zacinało.

Potem komputer na biurku nazwano klientem, który gdzieś tam, dokładnie nie wiadomo gdzie, miał swego sługę, czyli serwer. Wkrótce wstawiono między nich jeszcze pośrednika i zaczęły się przepychanki, kto czym ma się zajmować. Dla samego klienta miało to ten skutek, że jedni go nie przemęczali, dając mu wszystko w stanie gotowym do pokazania, inni zaś rzucali mu ochłap w postaci chaotycznego zestawu danych i dokładali jeszcze obowiązek poskładania tego w sensowny obrazek i pokazania światu.

Prawdziwy porządek w tym bałaganie (o, naiwna wiaro w prawdziwy porządek!) miał zrobić niejaki AJAX („z jazzbandu te Ajaksy dwa...” – chyba Pawlikowska-Jasnorzewska?), ale kresu przepychance nie widać. Nadal jedni za ideał uważają klienta wyszczuplonego niczym jakaś Twiggy, drudzy zaś preferują kształty raczej rubensowskie. Do całego tego chóru dołączają się jeszcze adwokaci dziesiątków gadżetów innych niż komputer osobisty, na których, bez różnicy i bez żadnych dodatkowych zabiegów, też winno tak samo grać i fikać.

To jednak, jak gra i jak fika, ma duże znaczenie, o czym niedawno wreszcie ktoś w naszym tygodniku napisał (mało, bo mało, ale jednak!). Zadanie to dla połączonych sił psychologów i grafików bardziej, niż dla programisty, który mało rozumie psychikę odbiorcy, ale potrafi za to napisać na ekranie irytujące „Proszę zainstalować sobie najnowszą wersję czegoś tam, albo jakąś wtyczkę”. Bo sam na najnowszej pracuje, to i innych do tego chce zmusić!

Wracając jednak do naszego klienta, to czy jest on chudy jak szczapa, czy też przy kości, decyduje o wielu rzeczach i radykalne pod tym względem zmiany nie tylko nie są proste, ale jeszcze kosztowne. A coś takiego właśnie, w imieniu energooszczędnej, zielonej informatyki, zaczyna się propagować wychodząc z założenia, że komputer na biurku marnuje dużo prądu bez względu na to, co robi, a jeszcze wymaga ekstra opieki i żywot jego nie trwa dłużej, niż 3-4 lata.

Co ma być w zamian?

Ano, stary, dobry terminal, w którym nic się nie rusza i który spokojnie dożywa nawet 10 lat służby, pozwalając przy tym zaoszczędzić sporo prądu, elegancko wpisując się w koncepcję zielonej informatyki.

W wielkim skrócie (może zbyt wielkim?) próbowałem tu przedstawić drogę, jaką przebyliśmy od jednobarwnych, znakowych terminali, do obecnych ekranów komputerowych, na których rzeczywiście wszystko gra i fika. Czyżby teraz kółko to miało się zamknąć, bo za kolejne spore pieniądze będziemy robić zieloną informatykę na zielonych ekranach?

W celu komercyjnej reprodukcji treści Computerworld należy zakupić licencję. Skontaktuj się z naszym partnerem, YGS Group, pod adresem [email protected]

TOP 200