Veni, vidi, Wiki - część 3. Miejsce dla wszystkich

Nie ma jednej prawdy o Web 2.0. Trzeba patrzeć na Web 2.0 krytycznie - widzieć zarówno szanse i możliwości, które otwiera, jak i zagrożenia, które z sobą niesie.

Nie ma jednej prawdy o Web 2.0. Trzeba patrzeć na Web 2.0 krytycznie - widzieć zarówno szanse i możliwości, które otwiera, jak i zagrożenia, które z sobą niesie.

Jeszcze długo będzie trwał spór o to, czy demokratyzacja Internetu to rzeczywiście raj dla twórczych (nieraz destrukcyjnych) anarchistów, czy też przestrzeń, która będzie coraz bardziej zdominowana przez wielkich graczy. Najtrafniejsza odpowiedź wydaje się brzmieć tak: w tej przestrzeni będzie miejsce dla wszystkich. Oczywiście, buszować w niej będą wielcy gracze, korporacje (multi)medialne - nie może być inaczej, skoro ta przestrzeń jest zaludniona przez miliard potencjalnych konsumentów. Będzie w niej też jednak miejsce dla aktywnych, twórczych, niezależnych jednostek i grup. A że ta wolność niesie chaos, polisemię, skrajną pluralizację, to nic nowego. Już Rzymianie mawiali, że w ich imperium quod capita, tot sensus - ile głów, tyle myśli.

Procesy, jakie dokonują się w sieci, nie wzięły się znikąd, pracowały na nie całe pokolenia ludzkie - procesy, o których mowa, mieszczą się w logice ludzkich dziejów. Kiedy nastąpił zmierzch elity, która czerpała swą legitymację z faktu samego pochodzenia, wszystkie następne generacje elit były kreowane przez wykształcenie i wiedzę. Ich misją (przynajmniej w Europie, bo w Stanach Zjednoczonych sytuacja była inna) było przechowanie i ochrona kanonu kultury - źródła jej prawomocności, wzoru dla mas, które same nie były w stanie takiego wzoru wypracować.

Ten kanon w społeczeństwie nowoczesnym zaczął przeżywać kryzys. Przede wszystkim dlatego, że władzę w kulturze przejęli jej fabrykanci - elita pieniądza, która miała środki, aby stworzyć potężne przemysły kultury i która uczyniła z kultury przedmiot obrotu rynkowego. Kultura masowa uczyniła z uczestnika konsumenta, a demokracja medialna - plebs, który zastąpił demos.

W demokracji medialnej jest się odbiorcą w ścisłym tego słowa znaczeniu, automatem do głosowania. Nikomu nie zależy na wykształceniu krytycznego obywatela - jemu samemu także nie, bo nawet jeśli chciałby nim być, to nie potrafi, nie ma ku temu kompetencji. Erich Fromm nazwał to ucieczką od wolności.

Masa nie tworzy kultury, czerpie ją ze źródła mediów i przemysłów. Młodzież, która chce czynić ze swej młodości prawo do buntu, tworzyła własną kulturę w lokalnych obiegach, ale była ona ulotna. Młodzież nie miała narzędzia do tworzenia i wymiany zasobów. Internet dał jej takie narzędzie - technologie kooperacji, dzięki którym rozkwitły serwisy społecznościowe - ów wyklinany przez Andrew Keena Web 2.0. Mimo wszystkich jego wad, jest w nim więcej cyfrowego demosu, który stanowi przeciwwagę dla cyfrowych magnatów, a także konsumenckiego plebsu. Być może niedługo zniknie pojęcie "głównego nurtu" kojarzonego dotychczas z oficjalną, instytucjonalną wiedzą, wielkimi mediami, przemysłami kultury. Obydwa obiegi bardzo się ze sobą splatają, co pokazał w swej książce "Kultura konwergencji" Henry Jenkins. Web 2.0 staje się coraz silniejszym atraktorem, który przyciąga strumienie finansów, kultury, wiedzy, a także polityki.

Trudno zaakceptować jednostronną krytykę Web 2.0 w wersji proponowanej przez Andrew Keena. Prawda jest bardziej złożona, niemal każdy sąd o Web 2.0 jest prawdziwy. Im więcej uczestników, tym większa zbiorowa mądrość, ale też większa szansa na kolektywną ignorancję. Zachwyty mają coś z "dziecięcej choroby", dlatego trzeźwiący głos Keena jest uprawniony.

Rzeka rozlana szeroko, traci głębię

Koncentrowanie się na ciemnych stronach Web 2.0 też wypacza prawdę o nim, jak każda jednostronność. Nie to jednak wydaje mi się najgroźniejsze. Prawdopodobnie (bo nie ma pewnych danych) skala patologii nie przekracza statystyk dla Realu, a zapewne jest nawet mniejsza (w Stanach Zjednoczonych, jednym z najbardziej usieciowanych krajów świata, wartość wyłudzonych czy ukradzionych dóbr w Internecie - około $5 mld - nie przekracza 10% wartości oszustw w ogóle). Jako poważniejsze widziałbym straty kulturowe związane z rozhamowaniem sieciowym (agresją), które niszczy kod komunikacji. A może za jeszcze bardziej groźne uznałbym niszczenie tabu kulturowych. Jak przestrzega francuski psycholog "wciąż jedynie dekonstruujemy, desakralizujemy, demistyfikujemy, detabuizujemy, nie tyle, by zrozumieć, lecz by negować, zarazem domagając się prawa do ulegania pierwotnym popędom w imię spontaniczności, rzekomo prawdziwszej niż refleksja".

Sprawa jest oczywiście skomplikowana: rozwój cywilizacji, to była erozja tabu, co przynosiło doraźne szkody kulturom, ale summa summarum się opłacało: owocowało postępem poznawczym. Pewne sfery były jednak chronione, zwłaszcza te odnoszące się do przekazu międzypokoleniowego, ochrony nieletnich przed demoralizacją. Dziś nie ma barier: porno, które było dotychczas niszowe (dzieciom nie sprzedawano ani nie wypożyczano tzw. kaset X-rated) czy pedofilia, wchodzą do mainstreamu. Jest to częścią szerszego zjawiska w kulturze współczesnej, które polega na adultyzacji dzieci (i infantylizacji dorosłych) w ofercie mediów i przemysłów kultury. Jest to coraz bardziej jednolita oferta "11plus".

To wszystko sprawia, że Internet jest jednocześnie dobroczynny i złowrogi, i ta amplituda dobroczynności i wrogości jest tym bardziej falista, im większy system techniczny i ryzyko, jakie ze sobą niesie. Złowrogie jest niszczenie wszystkich tabu i włączanie wielu dyskursów niszowych do głównego nurtu antykultury. Podrzynanie gardła skazańcowi w pomarańczowym uniformie przez katów z Al Kaidy, to także produkt Web 2.0. Z drugiej wszakże strony dobroczynne jest umieszczenie w tym nurcie dyskursów, które są wypychane z głównego nurtu. Na przykład żałoba i cierpienie, niesienie ulgi, pociechy i wsparcia ludziom cierpiącym po stracie najbliższych. Kultura popularna tego nie lubi, bo ona ma własne tabu, a poza tym to się źle sprzedaje w porównaniu do kultu młodości, radości konsumpcji, uciech ciała, hedonizmu. Ale przecież cierpienie jest przyrodzoną cechą kondycji ludzkiej. Bruno Bettelheim wypowiedział kiedyś mądre słowa: kultura jest źródłem tego, co w nas wielkie, ale też źródłem naszego cierpienia.

W celu komercyjnej reprodukcji treści Computerworld należy zakupić licencję. Skontaktuj się z naszym partnerem, YGS Group, pod adresem [email protected]

TOP 200