Grzechy młodości, czyli prawo nie nadąża

Jakiś czas temu postanowiłem w blogu zrobić porównanie zmian w polskim prawie autorskim w ciągu ostatnich kilkunastu lat na przykładzie art. 23 obowiązującej ustawy (1).

Jakiś czas temu postanowiłem w blogu zrobić porównanie zmian w polskim prawie autorskim w ciągu ostatnich kilkunastu lat na przykładzie art. 23 obowiązującej ustawy (1).

Szczęśliwym trafem udało mi się znaleźć na serwerach sejmowych wersję sprzed lat i okazało się, że tak zwany użytek własny ma dziś nieco inną definicję. No cóż, świat idzie do przodu, zaś technologia cyfrowa wraz z powszechnym dostępem do Internetu zmieniły właściwie wszystko w metodach rozpowszechniania utworów. Zdaje się - na dobre i na złe.

Tymczasem życie samo dopisało komentarz do moich rozważań. A raczej zrobił to czytelnik, kopiując mój artykuł sprzed lat na ten sam temat. Widać tu jak na dłoni, co zmieniło się w Polsce przez ponad dwadzieścia lat. Przede wszystkim nic nie da się już ukryć. Jeśli człowiek napisał gdzieś, że uważa kradzież programów za dozwolony użytek własny, to zaraz mu to wyciągną. Zachowując wszelkie proporcje, to trochę tak jak przypominanie (2) Adamowi Michnikowi, że kiedyś uważał się za komunistę. Różnica jest drobna, choć symptomatyczna: w zupełnie innej rzeczywistości ekonomicznej nie uważam się za komunistę, tj. chciałem powiedzieć za zwolennika legalizacji kradzieży. W roku 1987 w naszym kraju kradzież oprogramowania przez osoby prywatne nie była problemem gospodarczym - ludzi nie było stać na zakupy. Jedynym rynkiem był rynek firm prywatnych oraz państwowych molochów. To o tym rynku pisałem, zresztą z pomocą legalnego oprogramowania, bo takie miałem na swoim Maczku. Oczywiście moje pisanie niczego nie zmieniło - prawnicy w późnym PRL-u mieli inne problemy niż prawo własności intelektualnej.

Prawdziwa katastrofa wydarzyła się kilka lat potem. Dziś nikt już nie pamięta, że to premier Pawlak wprowadził w życie wspomnianą powyżej ustawę Prawo Autorskie z roku 1994, a w niej słynny artykuł 124.3, de facto abolicję dla instytucjonalnych złodziei, głównie zresztą upadających firm państwowych. To w połowie lat dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku ŚP Marek Car miał odwagę opublikować przerażające dane dotyczące piractwa komputerowego w administracji państwowej. Interesy tego środowiska państwowi prawnicy skutecznie obronili. Dziś cała ta burza w szklance wody jest bez znaczenia, choć w dalszym ciągu nikomu nie przyszło do głowy wprowadzenie prostego przepisu o amortyzacji sprzętu komputerowego pod warunkiem posiadania legalnego oprogramowania. Za to złodzieje przy każdej okazji z lubością powołują się na art. 23. Tak jakby jego mocno rozszerzająca interpretacja pozwalała legalnie kopiować filmy za pomocą sieci typu P2P. Otóż istota sieci rozproszonych polega na tym, że kopiując cokolwiek jednocześnie włączamy się w proces publicznego udostępniania cudzego utworu. A to już nie jest legalne, niezależnie od tego, jak mocno naciągniemy interpretację prawa.

Z mego punktu widzenia, jako autora, prawdziwym smaczkiem w opisanej powyżej sytuacji cytowania całego artykułu w komentarzach do blogu jest fakt, że ciągle jeszcze żyję. A więc wszystkie moje utwory na mocy prawa podlegają ochronie. Nie wiem, skąd mój komentator skopiował stary felieton, ale umieszczanie go w sieci przez jakąś osobę nieuprawnioną jest kradzieżą. Małą i dla mnie niezbyt bolesną (już mi kiedyś raz zapłacono za to pisanie), ale bardzo symptomatyczną. Prawo i jego egzekwowanie są dziś wyjątkowo selektywne. Ciekawe, jak długo dozwolonym użytkiem własnym da się pokrywać masowy proces pozbawiania autorów należnych im dochodów? Czyżby do czasu, gdy nikomu nie będzie już opłacało się tworzyć?!

(1)http://bloq.computerworld.pl/news/142195.html

(2) http://www.gazetawyborcza.pl/1,75248,5002387.html

W celu komercyjnej reprodukcji treści Computerworld należy zakupić licencję. Skontaktuj się z naszym partnerem, YGS Group, pod adresem [email protected]

TOP 200