Pora na zmiany

Przez jedenaście ostatnich lat miałem zaszczyt pisać dla Państwa felietony, dzieląc się z Państwem moimi przemyśleniami i doświadczeniami. Różne były tego efekty, jak to w życiu bywa, ale myślę, że per saldo warto było, bo zawsze jakaś nauka dla obu stron z tego wynikała. Dzisiejszy felieton nie jest bynajmniej żadnym jubileuszowym, lecz moim ostatnim w tej rubryce redakcyjnej. Po prostu, czas się rozstać.

Przez jedenaście ostatnich lat miałem zaszczyt pisać dla Państwa felietony, dzieląc się z Państwem moimi przemyśleniami i doświadczeniami. Różne były tego efekty, jak to w życiu bywa, ale myślę, że per saldo warto było, bo zawsze jakaś nauka dla obu stron z tego wynikała. Dzisiejszy felieton nie jest bynajmniej żadnym jubileuszowym, lecz moim ostatnim w tej rubryce redakcyjnej. Po prostu, czas się rozstać.

Dziękując Państwu za te lata współuczestniczenia w mojej przygodzie publicystycznej i liczne komentarze do moich dywagacji (także te mocno krytyczne), czuję się w obowiązku wyłożyć powody, dla których zwalniam miejsce. Myślę, że lepiej będzie, gdy uczynię to osobiście, zamiast dawać pole do domysłów, które mogłyby dalece być w niezgodzie z rzeczywistymi przyczynami. A więc proszę, oto cała prawda.

Lustracja zakreśliła szeroki krąg w naszym kraju, czkawką odbijając się wszystkim. Nie ominęła nawet najlepiej zamaskowanych agentów, którzy w przeszłości bimbali sobie z potencjalnych skutków swojej niecnej działalności. Wobec tak szeroko zakrojonej akcji lustracyjnej nie ma sensu dłużej ukrywać prawdy, bo prędzej czy później wyjdzie ona na jaw, rozsiewając tym większy fetor, im skrzętniej była ukrywana.

Nadeszła chwila szczerości i dla na mnie. Niniejszym przyznaję, że byłem agentem i to jeszcze całkiem niedawno, gdyż skończyłem z tym dopiero w 2001 roku. Wcale też się nie skarżę, ani tym bardziej nie żałuję swojej przeszłości. Działalność ta przysporzyła mi wówczas sporą grupę fanów, jak również pokaźną pulę apanaży, które oczywiście pobierałem, do czego przyznaję się bez bicia. Co prawda nie udało mi się aż na tyle dobrze zarobić, aby resztę życia spędzać beztrosko w egzotycznym kraju, ale niech tam. W końcu czego może się spodziewać tuzinkowy agent zakładowy. W taką bowiem rolę wcieliłem się - niezależnie od uprawianej na tychże łamach felietonistyki - opisując pod pseudonimem Piotr Schmidt losy dzielnego Lokalnego Informatyka. Zresztą, prawdę powiedziawszy, to sam już nie wiem, czy traktować swoją przeszłość w kategoriach współpracy agenturalnej, czy może w kategoriach bojownika o lepszą przyszłość ludzi znajdujących się w podobnej jak Lokalny Informatyk sytuacji zawodowej.

Pora stanąć twarzą w twarz z realiami. Nadchodzi czas powitania w nowej rubryce redakcyjnej, gdzie zamierzam kontynuować swoją przerwaną misję, ale tym razem już jawnie, skoro karty zostały odkryte. W związku z tym, już od następnego wydania począwszy, będziecie Państwo mieli możliwość śledzenia dalszego ciągu losów Lokalnego Informatyka, który nadal ma się nieźle, a jego Dyrekcja także. Nowa rzeczywistość aż tak bardzo nie różni się od tej sprzed siedmiu lat, chociaż Lokalnemu sadła trochę przybyło, a włosów i zębów wręcz przeciwnie.

W celu komercyjnej reprodukcji treści Computerworld należy zakupić licencję. Skontaktuj się z naszym partnerem, YGS Group, pod adresem [email protected]

TOP 200