Arcyksiąże sieci

Rozmowa z Vintonem Cerfem, wiceprezesem i Głównym Ewangelistą Internetu w firmie Google, określanym mianem - nie na wyrost - ojca Internetu.

Rozmowa z Vintonem Cerfem, wiceprezesem i Głównym Ewangelistą Internetu w firmie Google, określanym mianem - nie na wyrost - ojca Internetu.

Praca w Google, dla Google i z Google z pewnością zmieniła pewne Pana przekonania dotyczące Internetu i przewidywania co do jego przyszłości. Jakie?

Google miał na mnie bardzo bezpośredni wpływ. Zacznijmy od tego, że zanim zacząłem pracować dla Google jego wyszukiwarka była przeze mnie najchętniej wykorzystywana. Próbowałem korzystać chyba ze wszystkich innych, ale zawsze okazywało się, że to Google dostarczał mi najbardziej użytecznych informacji. Zaintrygowało mnie niesłychanie to, że Google był w stanie tak efektywnie odnajdywać informacje. Oferta pracy była więc dla mnie szalenie atrakcyjna. To była szansa przesunięcia się w kierunku aplikacji, ponieważ dotychczas przez wiele lat zajmowałem się przede wszystkim infrastrukturą.

Praca w Google miała dla mnie kilka konsekwencji. Zyskałem szansę pracy z grupą młodych ludzi, którzy jeżdżą 90 mil na godzinę i nie wiedzą nawet, że nie wolno im tego robić. Dotrzymanie im tempa jest dla mnie interesującym wyzwaniem. Moją ambicją jest to, by codziennie wykończyć dwóch albo trzech dwudziestosześciolatków. Jeśli mi się to uda, to miałem dobry dzień.

Interesującą kwestią jest sposób organizacji Google jako firmy. Google to mnóstwo niewielkich projektów. Ogromna jest też wolność eksperymentowania, wolność analizowania nowych możliwości. Wszystko dzieje się w bardzo szybkim tempie. Efektem takiego podejścia jest ogromna liczba innowacji powstających w krótkim czasie.

Czy jest to wolność podejmowania również błędnych decyzji?

Dokładnie! Nie można przewidzieć, na jakie pomysły ludzie wpadną. Kiedy masz tysiące ludzi eksperymentujących z tym i owym, to nawet jeśli większość nie dochodzi do żadnych interesujących rezultatów, to jednak część pomysłów okazuje się rewelacją, i stąd właśnie biorą się nowe produkty, które Google wypuszcza na rynek właściwie cały czas. Ludzie po prostu natrafiają na pewne problemy i mają czas, by zastanowić się nad ich rozwiązaniem.

A jak Pan się czuje w tej strukturze?

Jak mam bardzo interesującą nazwę stanowiska, Chief Internet Evangelist, czyli Główny Ewangelista Internetu. Kiedy zapytali mnie, jaki tytuł stanowiska chciałbym otrzymać, odpowiedziałem: "Arcyksiążę!". Powiedzieli: "Cóż, wiesz, Arcyksiążę Ferdynand został zamordowany w 1914 r. i to wydarzenie wywołało wybuch pierwszej wojny światowej", więc uznałem, że nie jest to dobry pomysł. Od trzydziestu lat zachęcam do rozbudowy sieci Internet. Doszliśmy do punktu, w którym z sieci korzysta miliard użytkowników, ale to oznacza, że mamy 5,5 mld tych, którzy z sieci nie korzystają. Częścią mojej pracy jest więc zachęcanie do tego, by cały czas trwały prace nad infrastrukturą, aby Internet dostępny był dla każdego.

W gruncie rzeczy to nie jest takie trudne. Mnóstwo ludzi gorliwie pracuje nad tym. Ja też spędzam czas w gabinetach inżynierów z całego świata, będąc czymś w rodzaju intelektualnego trzmiela (intelectual bumblebee - przyp. red.). To niesłychanie stymulujące. Dowiaduje się, nad czym ludzie pracują i o czym myślą, przenoszą informacje z jednego gabinetu do drugiego. Spędzam mnóstwo czasu, próbując wpływać na zasady polityki kształtowania Internetu w różnych państwach, współpracując z ustawodawcami, aby sieć pozostała przestrzenią otwartą i neutralną. Współpracuję przy rekrutacji nowych ludzi, stymuluję prowadzenie na uniwersytetach badań wspierających rozwój internetowej infrastruktury. Dostaję mnóstwo propozycji od ludzi z całego świata piszących: "Patrzcie, wynalazłem właśnie coś cudownego i powinniście to ode mnie kupić" - musimy to ocenić, więc spędzam część czasu próbując znaleźć właściwą w Google osobę, która mogłaby rzucić okiem na te propozycje. Wreszcie spotykam się z ludźmi takimi jak pani, próbując wyjaśnić, co właściwie się dzieje z Internetem.

Czy postawił Pan sobie jakieś konkretne cele do osiągnięcia? Jakieś kamienie milowe, do których chciałby Pan dojść?

Myślę, że moja praca jest raczej procesem. Moim, i nie tylko moim, celem jest przekształcanie Google tak, by możliwe było dostarczanie cały czas użytkownikom możliwie wielu produktów na możliwie wiele sposobów. Jednym z naszych najważniejszych dziś zadań jest dostarczenie aplikacji na wszystkie urządzenia mobilne. Te urządzenia są całkowicie inne niż laptopy i komputery stacjonarne. Musimy więc wypracować jakieś sposoby prezentowania usług i informacji za pomocą ograniczonych wyświetlaczy, ograniczonej przepustowości i klawiatur o ograniczonych możliwościach.

Moje pytanie dotyczyło też czegoś innego. Zapewne niektóre rzeczy uznawał Pan za niemożliwe lub mało prawdopodobne, zanim rozpoczął Pan pracę w Google. Może też sądził Pan, że Internet zmierza w innym kierunku?

Zacznijmy od tego, że pierwotny pomysł Larry'ego i Sergieja, pomysł zindeksowania, skatalogowania całego Internetu był, no cóż, zuchwały. A jednak im się udało. Zgromadzenie wystarczającej mocy przetwarzania, by móc to zrobić - to robi wrażenie. Jesteśmy na etapie, na którym ogromnym wyzwaniem jest samo zarządzanie energią elektryczną obsługującą cały ten system. Trudno mi było również wyobrazić sobie takie aplikacje, jak Google Earth - chodzi o zdolność wykorzystania wszystkich obrazów pochodzących z różnych źródeł i skonstruowania na ich podstawie wygładzonego, zhomogenizowanego widoku, połączonego z informacjami dotyczącymi miejsc. Naprawdę nie sądziłem, że można to zrobić na tak wielką skalę. W tym przypadku to skala robi na mnie największe wrażenie.

Czy są jakieś zjawiska w Internecie, które w tej chwili jakoś szczególnie Pana martwią? Coś, czego Pan nie przewidział, a czemu dziś przygląda się Pan z niepokojem?

Bardzo niepokoją mnie ataki typu DoS. Niepokoi mnie rozwój sieci typu botnets, składających się z milionów komputerów przekształconych w zombi. Naprawdę musimy zgromadzić siły, by odeprzeć ataki ludzi zarządzających tą masą zainfekowanych komputerów. To problem, którego rozwiązanie wymaga działania w wielu obszarach. Potrzebne są lepsze systemy operacyjne, szersze wykorzystanie oprogramowania umożliwiającego szyfrowanie transmisji, potrzebne są silne mechanizmy autentykacji, aby słabe hasła nie były łamane za pomocą ataków słownikowych - to naprawdę bardzo długa lista rzeczy, które możemy i powinniśmy zrobić, by sieć stała się bardziej odporna, wytrzymała i bezpieczna.

Czy jednak tym samym nie stanie się powolniejsza, bardziej zamknięta, pełna przeszkód uniemożliwiających ludziom swobodne korzystanie z jej zasobów?

Nie sądzę, by wprowadzenie tych wszystkich środków bezpieczeństwa szczególnie spowolniło działanie sieci. To kwestia zastosowania w praktyce działających już i dostępnych mechanizmów. Niektórzy ludzie do tej pory po prostu się tym nie przejmowali.

Jest Pan przekonany, że rząd amerykański popełnia błąd, obcinając właśnie środki na badania podstawowe i informatykę. Ujmując to w kategoriach procentów PKB, ile pieniędzy powinno być wydawane na te właśnie cele? Jakie nakłady powinny ponosić kraje takie jak Polska, które nie odgrywają dziś znaczącej roli w światowym rozwoju technologicznym i naukowym?

To dobre pytanie. Budżet Narodowej Fundacji Nauki (National Science Foundation) jest cały czas zwiększany. Przyczyny troski o fundusze dostępne na informatykę wynikają z obserwacji środków przeznaczanych na informatykę przez departament obrony, agendę, w której kiedyś pracowałem - Defence Advanced Research Projects Agency. Problem polega na tym, że fundusze kierowane są na zastosowania, na aplikacje, a nie na badania nad infrastrukturą i jej rozwojem. Te interesy są w jakiś sposób sprzeczne. Myślę, że powinniśmy zwiększać środki na te badania, ale też, a może przede wszystkim zachęcać do badań nad odpornością sieci, jej bezpieczeństwem, bardziej bezpiecznymi systemami operacyjnymi. Wszystkie te obszary zasługują na to, by poświęcić im więcej uwagi i wsparcia światu nauki. I tak naprawdę musimy przekonać osoby odpowiedzialne za nadawanie badaniom naukowym kierunku, że absolwenci studiów wyższych powinni być zachęcani do tego, by się na nich skoncentrować. Wielu ludzi myśli tylko o kolejnych aplikacjach, dzięki którym mogliby założyć firmę i wejść w świat biznesu. To takie podejście z czasów internetowego boomu. Z czasem okaże się jednak, że po prostu nie dysponujemy infrastrukturą, na której wszystkie nowe aplikacje można by oprzeć. Nie rozwiązaliśmy wielu problemów, kiedy był na to czas. Myślę, że sieć jest w gruncie rzeczy potencjalnie bardzo wrażliwa, co wynika w dużej mierze z bezbronności głównych systemów operacyjnych. Musimy znaleźć jakieś sposoby, by zahamować te niekorzystne zjawiska.

Ale czy jesteśmy w stanie ustalić jakiś benchmark, jakiś modelowy wzorzec wydatków, które powinny iść na badania naukowe, co umożliwiłoby zrealizowanie tego celu? Czy mamy jakiś papierek lakmusowy, który powie nam, że jesteśmy na właściwej drodze?

Nie sądzę, by postrzeganie tego w kategoriach wyłącznie finansowych było właściwym sposobem myślenia. Należy zastanowić się nad tym, do prowadzenia jakich badań zachęcamy w tej chwili świat naukowy? Nie chodzi tak naprawdę o to, ile wydajemy, ale na co wydajemy, jakie zagadnienia stanowią w tej chwili przedmiot akademickich badań. W jaki sposób możemy skłonić naukowców do tego, by skupili się na tym, co będzie miało w przyszłości największy wpływ na rozwój. Nie sądzę, bym był w stanie podać wielkość pożądanych nakładów w dolarach, ale z pewnością mogę powiedzieć, że pewne obszary wymagają więcej uwagi niż inne.

Jak widzi Pan rolę krajów takich jak Polska w światowych badaniach i rozwoju technologicznym? Wydaje się dziś, że jesteśmy zbyt mali, by odegrać jakąkolwiek znaczącą rolę...

Tak naprawdę wydaje mi się, że wielkość nie ma znaczenia. Znaczenie ma kreatywność. Statystycznie Polska ma zapewne tyle samo mądrych ludzi co jakikolwiek inny kraj - problem polega więc wyłącznie na tym, by zachęcić tych ludzi do pracy nad problemami, które naprawdę wymagają rozwiązania w danym momencie. Nie ma powodów, dla których Polska nie mogłaby być krajem, w którym jedno z tych ważnych rozwiązań zostanie opracowane. Nie skupiałbym się tak bardzo na wielkości czy środkach będących do dyspozycji na głowę mieszkańca itp. Chodzi raczej o to, jak znaleźć bystrych ludzi, jak rozwijać ich potencjał po szkole średniej, jak zainteresować ich ważkimi problemami, nie tylko dla Polski, lecz dla całego świata. W konkursie pomysłów Polska ma takie same szanse jak inne kraje.

Kto jednak powinien określać, jakie problemy warte są rozwiązania?

W Google podchodzimy do tego inaczej. Świadomie zakładamy, że 20% czasu naszych pracowników przeznaczone zostanie na swobodną pracę nad interesującymi ich problemami. Wolność prowadzenia badań na własną rękę jest dla nas korzystna. Efektem tej wolności jest ogromna liczba produktów, które może inaczej nigdy nie ujrzałyby światła dziennego. Musimy przyjąć za pewnik, że niektórzy będą mieli naprawdę interesujące pomysły, a inni nie, ale każdemu musimy dać szansę spróbować.

Z niechęcią podnoszę znowu kwestię finansową, ale pieniądze są potrzebne, jeśli chcemy dać naukowcom szansę zgłębiania własnych zainteresowań. Ktoś musi zapłacić za ich czas, za tę wolność.

Oczywiście, trudno jest robić coś nie dysponując żadnymi zasobami, ale niech pani pomyśli przez chwilę o najbardziej innowacyjnych firmach i rozwiązaniach ostatnich lat. Yahoo!, Google, cofając się jeszcze bardziej w czasie Cisco i Sun Microsystems, Skype. To wszystko młodzi ludzi wymyślający nowe sposoby wykorzystania infrastruktury. To nie było tak, że istniała jakaś agencja badawcza, która dyktowała, kto powinien czym się zająć. Bardziej chodziło o to, że ludzie mieli szansę wypróbowania nowych pomysłów, swoich sił. Młodzi ludzie, którzy mają telefony i laptopy, eksperymentują na wiele sposobów z tym, co mogą zrobić w Internecie. Robią to dlatego, że nie muszą od nikogo uzyskiwać zezwolenia. Taka wizja stoi w gruncie rzeczy za neutralnością Internetu. Chodzi o to, by sieć była cały czas na tyle otwarta, by każdy mógł spróbować swoich sił, wymyślając nowe rozwiązania.

Rozmawiała Dorota Konowrocka.

<hr>

Arcyksiąże sieci

Vinton G. Cerf

Vinton G. Cerf (ur. 23 czerwca 1943 r.) - informatyk amerykański, uważany za jednego z ojców Internetu. Uzyskał bakalaureat z matematyki w Stanford University oraz magisterium i doktorat z nauk komputerowych w University of California. W czasie pracy w Defence Advanced Research Projects Agency (1976-1982) Vinton Cerf odegrał kluczową rolę w opracowaniu protokołu TCP/IP. Jako wiceprezes MCI Digital Information Services (1982-1986), kierował rozwojem MCI Mail, pierwszego komercyjnego serwisu poczty elektronicznej podłączonego do Internetu. Jest współzałożycielem organizacji ISOC. W grudniu 1997 r., razem z Robertem E. Kahnem, został uhonorowany za swoje osiągnięcia przez prezydenta Billa Clintona odznaczeniem amerykańskim National Medal of Technology. Jest też laureatem Yuri Rubinsky Memorial Award (1995). W 2004 r. został - ponownie wspólnie z Robertem E. Kahnem - uhonorowany Nagrodą Turinga. Vinton Cerf pracuje nad Interplanetary Protocol, który ma być nowym standardem radiowo-laserowej komunikacji międzyplanetarnej, odpornej na degradację sygnału (http://www.ipnsig.org). Od 1997 r. jest członkiem zarządu organizacji ICANN.

W celu komercyjnej reprodukcji treści Computerworld należy zakupić licencję. Skontaktuj się z naszym partnerem, YGS Group, pod adresem [email protected]

TOP 200