Czyja informacja wiedza i kultura?

Web 2.0 to nie tylko medium komunikacji, ale także przestrzeń, w której umieszcza się zasoby wiedzy i kultury. I tu pojawia się istotny problem prawny: jak sobie poradzić ze sprzecznością między pospólnym kreowaniem zasobów a ich prywatnym zagospodarowaniem.

Web 2.0 to nie tylko medium komunikacji, ale także przestrzeń, w której umieszcza się zasoby wiedzy i kultury. I tu pojawia się istotny problem prawny: jak sobie poradzić ze sprzecznością między pospólnym kreowaniem zasobów a ich prywatnym zagospodarowaniem.

W dyskusjach o Web 2.0, który tak naprawdę nie wiadomo czym jest, dominują aspekty społeczne, ekonomiczne i kulturowe i one mnie przede wszystkim interesują. Krzysztof Gienas (w artykule "Na indywidualny użytek", CW 37/2006) snuje interesujące rozważania, czym jest Web 2.0 w świetle prawa. Trafnie zauważa, że "restrykcyjna ochrona interesów twórczych koliduje z chęcią budowy kanałów nieograniczonej dystrybucji treści cyfrowych". Czy w związku z tym uzasadniona jest opinia Anny Mancini, że Copyright law is obsolete? Czy uczestnicy Web 2.0 nie mają racji liberalizując w sposób skrajny zasady licencyjne w sytuacji uwolnienia kanałów dystrybucji informacji i wiedzy zdominowanych dotychczas przez profesjonalistów i wielkie instytucje sieciowe? Jednym z problemów prawnych jest, zdaniem autora, klasyfikacja odesłań do zasobów, które naruszają prawa osób trzecich. A jest to model większości rozwiązań w ramach Web 2.0, które zakładają znaczący udział linków w relacjach sieciowych.

Problem jednak w tym, że prawo nie może regulować czegoś, co nie wiadomo, czym jest. Lubimy nazywać rzeczy po imieniu, nawet jeśli nie potrafimy ich zdefiniować, bowiem nad rzeczami nie nazwanymi nie mamy kontroli, jak mawiał mistrz Wittgenstein. Prawo musi posługiwać się zdefiniowanymi przez siebie kategoriami.

Nawet twórca pojęcia Web 2.0 Tim O'Reilly miał mgliste pojęcie o tym, czym jest to zjawisko. Jawi się ono dlań jako bezładny toolkit - zestaw narzędzi i stron WWW, które zachęcają do kooperacji i wymiany między użytkownikami poza instytucjami sieciowymi. W artykule "Dygitariusze wszystkich krajów łączcie się" (CW 18-19/2006) omawiałem raport Institute for the Future Palo Alto w Kalifornii "Technologies of Cooperation". Głównym jego przesłaniem jest stwierdzenie, że techniki informacyjne wręcz wymuszają współpracę między użytkownikami, zachęcając do tworzenia forów współpracy poprzez samoorganizujące się sieci technoludzkie, wspólnoty computingu gridowego, tworzenie zasobów i dzielenie się nimi w systemie peer to peer. Mamy inteligentny tłum sieciowy (smart mobs, flash mobs), inne grupy sieciotwórcze integrujące infrastrukturę komunikacyjną z relacjami społecznymi, społeczny software, społeczności zaufania, kolektywy wiedzy (Wikipedia, Flickr, YouTube). Można jeszcze do tej listy dodać całą blogosferę. Jest to szerszy fenomen ekonomiczno-kulturowy - wytwarzanie dóbr symbolicznych w cyfrowo usieciowionym środowisku poza korporacjami i rynkiem. Jest to wspólnota zasobów - prawo do dzielenia się i dystrybucji stawiane jest przed prawem do własności. Eric Raymond ujął relację między systemem korporacyjnym i peer to peer w metaforę "katedry" i "bazaru".

Niektórzy zwracają uwagę na to, że Web 2.0 to przestrzeń, w której się nie sprzedaje i nie kupuje, ale z takim stanowiskiem trudno się zgodzić - bo czymże jest e-Bay, jeśli nie forum kupna i sprzedaży, choć jest także czymś więcej - siecią zaufania. Oczywiście, Web 2.0 niesie korzyści, ale też po drodze wiele komplikuje, unieważnia dotychczasowe standardy, a nie kreuje nowych, co utrudnia dostęp do wiedzy i informacji (problem jednolitych "hasłowników", katalogów i innych systemów klasyfikacji danych, informacji itp.).

Nowa nadzieja biznesu

Trudno się zatem dziwić, że biznes żywo interesuje się fenomenem Web 2.0; jest to wielka szansa dla nowej generacji biznesu, którą ominęła "bańka nowej ekonomii" pod koniec lat 90. Coraz częściej mówi się o strategiach biznesowych Web 2.0, m.in. czerpaniu profitów z finansowania przedsięwzięć, w których aktywnie uczestniczą internauci (np. collaborative design na sprofilowanych pod tym kątem czatach, forach itp.) - wykorzystywanie twórczości ludzi pod hasłem: współkreuj produkt, który chcesz nabyć.

Innym przykładem może być serwis informacyjny Digg, czy Dodgeball - strona prowadzona przez użytkowników komórek - to bogate złoża wiedzy i pomysłów o ludziach, technologiach, potrzebach, które są cenne dla biznesu. Nic dziwnego, że takie strony są chętnie wykupywane przez możnych, w tym przypadku przez Google. Wtedy kończy się Web 2.0 i zaczyna normalny, korporacyjny biznes sieciowy as usual.

To są komercyjne reguły gry wypracowane w realu i przenoszone do wirtualu. Ale jest także mnóstwo przykładów kolonizowania wolnych zasobów w Web 2.0 przez biznes, którego to nic nie kosztuje, a z których czerpie olbrzymie korzyści. To już coś więcej niż kupowanie czyjejś pracy - to eksploatowanie zasobów kreowanych przez życie indywidualne i zbiorowe. Web 2.0 to nie jest tylko technologia komunikacji i kooperacji, ale mniej lub bardziej wartościowe zasoby informacji, wiedzy i kultury lokowane w sieci bez użytkowników. Ludzie bowiem tworzą w sieci nie zadając sobie pytania - dlaczego. Tak jak pszczoły znoszą miód. To sprawia, że Web 2.0 jest nie tylko medium komunikacji, ale także przestrzenią, w której umieszcza się zasoby wiedzy i kultury.

I tu pojawia się istotny problem prawny, który interesuje Krzysztofa Gienasa: jak sobie poradzić z tym dylematem, który można nazwać sprzecznością między pospólnym kreowaniem zasobów a ich prywatnym zagospodarowywaniem. To jest pewna sprzeczność kapitalizmu epoki sieciowej. Jak dostosować system prawny do tej zmiany? Lawrence Lessig proponuje Creative Commons. Próbuje rozwiązać problem, czyja powinna być informacja, wiedza i kultura, aby wolność informacji, wiedzy i kultury nie ograniczała się tylko do wolności handlowania nimi.

Pytanie o to, czyja powinna być kultura, stawia się w momencie, gdy "duch czasu ulata, kędy chce". Dziś przede wszystkim chce do Internetu. Bo Internet kreuje rzeczywistość nieporównywalną z epokami wcześniejszymi. W przestrzeni realnej i wirtualnej krąży coraz więcej wytworów kultury, ponieważ jest coraz większa łatwość ich tworzenia i transferu na skalę lokalną, narodową i globalną, ale też coraz większa łatwość ich kopiowania i dystrybuowania przez odbiorców czy "konsumentów", jak się ich dziś określa. Wiedza staje się "reprowiedzą" - wiedzą reprodukowaną.

Pytanie o fair use

To stawia w nowym świetle problem ochrony twórczości, czyli własności intelektualnej. Problemu nie było, albo był mało istotny w warunkach istnienia jakiejś równowagi między publicznym dostępem do nowych informacji i idei a zabezpieczeniem materialnych interesów twórców przez odpowiedni system regulacji: rynek i pieniądz. Ta równowaga, często względna, utrzymywała się od czasu, gdy powstały pierwsze regulacje praw autorskich, tzn. gdy druk upowszechnił się na tyle, że pojawił się problem kopiowania dzieła. Wcześniej problemu nie było: ręczne kopiowanie książek było praco- i czasochłonne; przepisywanie ich na maszynie szybsze, ale nadal pracochłonne. Problem się zaostrzył, gdy powstały media elektroniczne i możliwość kopiowania na taśmie magnetycznej, a później taśmie wideo, co przy rozpowszechnieniu magnetofonów kasetowych i magnetowidów zaczęło rodzić napięcia. W sferze druku i fotografii takie napięcia spowodowało upowszechnienie kserokopiarki. Była jednak cicha zgoda na fair use - "uczciwy użytek" dzieła - kopiowanie w szkołach, bibliotekach. Te techniki nie zniszczyły jeszcze wspomnianej równowagi, bo były niezagrażające, niedoskonałe z punktu widzenia producentów i dystrybutorów.

Rewolucja nadeszła wraz z ICT, zwłaszcza z Internetem; zaostrzają się spory wokół kształtu regulacji. Ma to bardzo poważne implikacje dla rozwoju kultury i wiedzy. Nie brak poważnych autorytetów, które postulują wręcz abolicję obecnego systemu praw autorskich jako niosącego wielkie zagrożenia dla rozwoju społecznego. Ich zdaniem naruszona została równowaga między sferą publiczną a prywatną w kulturze na niekorzyść tej pierwszej. Przyjmując takie stanowisko rozgrzeszają w istocie piratów. Są przekonani, że ortodoksyjnie aplikowane prawo autorskie to zamrażanie wytworów kultury w chronionym kształcie. Wiele społeczności nadal jednak nie dopuszcza myśli, że kultura i wiedza mogą być prywatnie posiadane. Tymczasem jak się przewiduje grupa wielkich właścicieli praw autorskich - "latyfundiów kultury" - może kontrolować obrót kulturą. Jaki kraj o słabych lub nieistniejących własnych przemysłach kultury i wiedzy może w tych warunkach konkurować ze światowymi potentatami?

Kto dysponuje taką własnością intelektualną, ma poważną władzę symboliczną. Przy takiej koncentracji władzy "przedstawień zbiorowych" całe społeczności mogą utracić możliwość samoportretowania się przez własną wiedzę i kulturę i być skazane na spożywanie obcej strawy intelektualnej, w której nie odnajdą własnych problemów i dylematów. Esencja komunikacji międzyludzkiej: słowa i inne symbole niosące znaczenia stają się obszarem kontrolowanym przez "właścicieli intelektualnych".

Staje się to poważnym problemem w sieci. Problem został wywołany najpierw przez internetowy Napster, a dziś technologię peer-to-peer i inne podobne przedsięwzięcia w ramach wspomnianych technologii kooperacji bazujących na wolnym obrocie produktami symbolicznymi poza systemem ochrony własności intelektualnej. Trwają przy swych stanowiskach właściciele przemysłów informacji, kultury i wiedzy, którzy dążą do rozciągnięcia, a nawet zaostrzenia regulacji prawnej, przekonani, że ta regulacja może być skuteczna także w dobie Internetu. W 1998 r. Hollywood, przewidując poważne zagrożenia dla swych interesów wynikających z cyfryzacji, zorganizował lobby, które wywarło nacisk na zmianę legislacji w kierunku wydłużenia ochrony z tytułu praw autorskich, a ponadto doprowadziło do uchwalenie nowego, restrykcyjnego prawa Digital Millenium Act, regulującego sferę cyfrową. Stanowi ono, że żadna osoba nie może łamać zabezpieczeń, które mają kontrolować dostęp do dóbr chronionych przez copyright. Oznacza to nie tylko zakaz kopiowania chronionych wytworów, ale także łamania kodów enkrypcji bez zezwolenia. Nielegalne jest także wytwarzanie, sprzedawanie czy udostępnianie jakichkolwiek narzędzi - sprzętu i oprogramowania - do łamania zabezpieczeń. Apetyty rosną: przemysły wiedzy i kultury dążą do rozszerzenia ochrony, lobbując na rzecz obowiązku instalowania w komputerach, komunikatorach osobistych czy komórkach antypirackiego oprogramowania. Cel jest jasny: chodzi o zaostrzenie tego co Lessig nazywa "kulturą zezwoleń", zwiększenie myta na wiedzę pobieranego na "cyfrowych rogatkach".

Spór między obydwoma stanowiskami wydaje się nierozstrzygalny. Jak więc wybrnąć z tej sytuacji? Lawrence Lessig proponuje trzecią drogę; odrzuca skrajności: nie kwestionuje roszczeń właścicieli praw intelektualnych do czerpania korzyści z twórczości, nie popada w iluzję uspołecznienia własności intelektualnej, ale też nie akceptuje maksymalizacji roszczeń "przemysłów zawartości" (content industries - jak je nazywa). Jest przekonany, że dążenie do objęcia zawartości całkowitą ochroną przez kombinację środków prawnych i technologicznych może przynieść odwrotne od zamierzonych rezultaty. Po pierwsze może wywołać opór producentów sprzętu i oprogramowania, którzy obawiają się utraty nabywców ich produktów. Po wtóre, jeśli dojdzie do dalszego zaostrzenia regulacji, to odwrócą się sami konsumenci kultury popularnej. Będzie to więc gra o sumie ujemnej - stracą wszyscy. Po trzecie, użytkownicy, hakerzy, krakerzy i in. będą szukać jeszcze skuteczniejszych środków omijania zakazów. Będzie to wieczna batalia między "policjantami" i "rebeliantami". I po czwarte - najważniejsze - miliony ludzi, w tym twórców, pragną dotrzeć do szerokiej publiczności ze swymi dziełami i to byłoby dla nich największą nagrodą. Nie potrzebują do tego motywacji materialnej, czy też nie tylko materialnej. Możliwość ekspresji jest dla nich potrzebą postmaterialną, kwestią jakości życia. Są tacy, którzy chcą "wypuścić swoje dzieło na wolność".

Wniosek jest zatem prosty: pozwólmy samym twórcom decydować o tym, czy zechcą, a jeśli tak, to w jakim zakresie udostępniać płody swego talentu, a na ile chcieliby je chronić. Niech producenci nie mają monopolu na eksploatację wytworów kultury. I to jest w skrócie istota ruchu Creative Commons - wspólnych, kreatywnych dóbr kultury, zainicjowanego przez L. Lessiga. Nie "wszelkie prawa zastrzeżone", a "pewne prawa zastrzeżone". Chodzi o kulturę daru, ona była zawsze. Czy mamy pozwolić na to, by nasza zachodnia kultura była pierwszą bez instytucji daru?

Blokowanie dostępu do nowych idei instrumentami prawnymi i technologicznymi może zdusić twórczość akurat w momencie, gdy technologie informacyjne wsparte talentem stwarzają niesamowite możliwości twórcze milionom ludzi.

Nie okradać biednych z symboli

Jedną ze sprzeczności wieku Internetu jest rozziew między społeczną naturą tworzenia dóbr symbolicznych, które krążą w przestrzeni publicznej, a ich przywłaszczaniem poprzez zbyt ortodoksyjne wtłaczanie ich w gorset regulacji. Ruch Creative Commons próbuje znaleźć jakiś rozsądny kompromis między pokusą komunizmu w sieci (uspołecznienia własności intelektualnej) a nadmierną jej prywatyzacją.

To przywłaszczanie dóbr kultury, będących dziełem wspólnot ludzkich, społecznego tworzenia kultury, nie zaczęło się od dziś.

J. Michael Finger i Philip Schuler, redaktorzy tomu "Poor People's Knowledge. Promoting Intellectual Property in Developing Countries" (wspólna publikacja Uniwersytetu Oksfordzkiego i Banku Światowego, Washington 2004) próbują szukać odpowiedzi, jak obronić tradycyjną wiedzę i kulturę przed prywatnym zawłaszczaniem - okradaniem z symboli biednych przez bogatych.

Nic nie powstaje z niczego i to, co jest dziś przedmiotem ochrony, często jest tylko mutacją tego, co stworzyli w przeszłości inni, często anonimowi twórcy. "Opatentowana" muzyka reggae czy taniec lambada to nie dzieła tych, którzy wypuszczają je na rynek, to produkt tradycji przejmowany przez korporacje za darmo. Potem film "Lambada" czy muzyka do tańca lambada na CD wpuszczane są na rynek międzynarodowy już jako produkty komercyjne. Tą drogą wracają tam skąd wyszły - do Brazylii. Czy rynek odkryłby kurarę, gdyby jej wcześniej nie odkrył "tubylczy" innowator? Ile jest takich dóbr materialnych i symbolicznych krążących w obiegu komercyjnym i będących przedmiotem ochrony patentowej? Regulacje dotyczące własności intelektualnej to szeroko otwarta brama, przez którą może płynąć za darmo potok owych lambad, legend, mitów przerabianych komercyjnie, muzyki, przypraw, kurary, batiku. W odwrotną stronę jest to śluza, przez którą przepływają produkty przemysłów kultury, skomercjalizowane obrazy, zapachy, smaki i dźwięki. Kiedyś ta wędrówka symboli nazywała się swobodną i obiektywną dyfuzją kultury. Dziś jest to sprzedaż praw własności intelektualnej. Czy nie utracimy tego, co przez wieki gwarantowało różnorodność świata - cultural commons - wspólną własność kultury?

Trudno wyjaśnić komuś, kto wyrósł w kulturze wspólnie wytworzonej i będącej własnością wspólnoty, że korzystanie z dóbr chronionych jest kradzieżą. Lessig ożywił dyskusję, czy własność dobra symbolicznego, intelektualnego jest taką samą własnością jak własność dobra materialnego. Często rozumowanie jest takie: jeśli ukradnę komuś samochód, to go tego kogoś pozbawiam. Jeśli biorę od kogoś ideę, to go z niej nie wywłaszczam: więcej, nawet ją wzbogacam.

Po dwóch wiekach urzeka ciągle prostota słów jednego z ojców konstytucji amerykańskiej, patrona wolności - Thomasa Jeffersona: "Kto przejmuje jakąś ideę ode mnie, oświeca się nie skazując mnie na ignorancję. Kto odpala od mojej pochodni własną, ten dostaje światło nie pogrążając mnie w ciemności". Mądre słowa.

Konkludując: problem z normatywnym uregulowaniem tej sfery polega przede wszystkim na jego złożoności. Różnorodność wiedzy i kultury to wartość w sferze ekonomii, tożsamości narodowej, regionalnej, lokalnej, prawa i wielu innych. Jest tu wiele konfliktów interesów. Kultura i wiedza przyrastały przez tysiąclecia i przez większą cześć swej ewolucji były traktowane jak dobro wspólne - jak zasoby naturalne: woda czy powietrze, których istnienie człowiek uświadamia sobie dopiero wtedy, gdy ich nie staje. Podobnie jest z informacją, wiedzą i kulturą. Są one traktowane jako dobro wspólne u źródła, ale po ich przetworzeniu stają się dobrem prywatnym chronionym przez instytucje własności intelektualnej. Ta kwestia jest jedną z bardziej kluczowych z punktu widzenia różnorodności: co zrobić, żeby przez nadmierną ochronę nie zamrażać dóbr symbolicznych w wytworzonym kształcie, ale z drugiej strony nie pozbawiać twórców owoców ich kreatywności? A przy tym jak zrekompensować społecznościom eksploatowanie dla potrzeb przemysłów wiedzy i kultury dóbr wytworzonych przez nie w procesie długiego trwania; dóbr, które wytworzone wspólnotowo nie mogą być przedmiotem ochrony w obecnym reżimie ochrony własności intelektualnej.

W celu komercyjnej reprodukcji treści Computerworld należy zakupić licencję. Skontaktuj się z naszym partnerem, YGS Group, pod adresem [email protected]

TOP 200