Po co mi państwo?

Aby rozmawiać poważnie o informatyzacji państwa, należy najpierw ustalić, do czego ono nam służy i co mu dzisiaj dolega.

Aby rozmawiać poważnie o informatyzacji państwa, należy najpierw ustalić, do czego ono nam służy i co mu dzisiaj dolega.

Moja córka od września chodzi do szkoły społecznej. Szkoła publiczna w małej wsi pod Warszawą, gdzie mieszkamy, raczej nie jest Harvardem i pomyślana jest przede wszystkim jako miejsce pracy dla nauczycieli, a nie miejsce kształcenia dzieci. Mój dom chroni prywatna agencja Skorpion. W swoim życiu sześciokrotnie zgłaszałem policji przestępstwa i we wszystkich przypadkach śledztwo umorzono z powodu niewykrycia sprawców. Leczymy się w prywatnej lecznicy Medicover. Prawie nie oglądamy telewizji publicznej.

Mój kontakt z państwem ograniczyłem do tego, że jeżdżę po jego dziurawych drogach - niestety, nie mogę tego uniknąć. Aha, jest jeszcze jedna okazja do styczności z organami państwa: gdy ukradną mi dokumenty - jak w zeszłym tygodniu - albo chcę zamieszkać w innym miejscu. Muszę wtedy odbyć rytualne, uciążliwe, do niczego mi niepotrzebne obrzędy polegające na wypełnieniu kilkunastu formularzy danymi, które wielokrotnie już ode mnie pobierano i osobistym przeniesieniu ich pomiędzy różnymi odnogami państwa, które, nie wiedzieć czemu, same się ze sobą nie kontaktują. Po drodze mam okazję uzgodnić ich niespójne reguły działania czy poprawić niektóre błędy.

Czy warto zatem rozprawiać o informatyzowaniu czegoś, co nie istnieje?

Główne jednostki chorobowe

Moje państwo nie dość, że nie istnieje, to również nie wie, czym chciałoby być, gdyby kiedyś ewentualnie zaistniało. Co gorsza, nie zastanawia się nawet nad tym. Czy słyszeliście jakąś dyskusję polityków na temat tego, czy Państwo ma być usługowe, czy paternalistyczne, czy ma dyrygować, czy tylko pilnować reguł, czy dbać o wychowanie obywateli, czy tylko o przestrzeganie SLA, mieć milion spółek SP, czy ograniczyć się do infrastruktury krytycznej? Takie dylematy to stratosfera, a to przecież są podstawowe pytania. Nazwijmy to Jednostką chorobową nr 1: brak wizji.

Teraz Jednostka chorobowa nr 2: brak kompetencji. Chodzi nie tylko o bliskie nam kompetencje techniczne czy dotyczące zarządzania projektami. Widowiskowe katastrofy typu Poltax, system celny z 1995 r., CEPIK, wielomiesięczne dramatyczne zmagania różnych resortów przy próbach kupna najprostszego sprzętu, rozpisywanie przetargów nawet bez zarysów systemu (np. ZUS), wielokrotne przekroczenia budżetów - nie ma co dyskutować.

Gorszy jest inny syndrom, który uświadomiła mi prof. Jadwiga Staniszkis przy okazji warsztatu Computerworld: brak kompetencji operacyjnych. Staniszkis powiedziała, że politycy "rzucani" przez partie na strategiczne "odcinki" mają zakodowaną głęboką nieufność do zastanych, resortowych struktur organizacyjnych, do ich urzędników. Nie umieją i nie chcą posługiwać się tymi strukturami, nie bardzo wiedzą nawet, jakie zadania one wypełniają.

Wydało mi się to tak niewiarygodne, że w Legionowie na Forum teleinformatyki zapytałem o to nieśmiało kilku dyrektorów IT z różnych ministerstw. Trąciłem czułą strunę. Jeden z nich, zwykle wytworny i wyważony, powiedział: "K…, mam czwartego ministra w ciągu roku, ostatni, nawet miły człowiek, zapytał mnie: panie dyrektorze, a co właściwie robią te pańskie komputery? Co ja mam mu odpowiedzieć? Mam kilkadziesiąt tysięcy użytkowników pracujących w kilkunastu różnych instytucjach w kilku tysiącach lokalizacji, obsługuję wiele milionów ludzi rocznie, system ma sto ileś modułów. Zacząłem opisywać najogólniej jak umiałem. Ale po pięciu minutach widzę, że facet odpływa. Nic nie kapuje!". No więc to jest Jednostka chorobowa nr 2: brak kompetencji. Gdyby państwo nawet wiedziało, czego chce, to nie umiałoby tego zrobić.

Jednostka chorobowa nr 3: niekompatybilność operacyjna, informacyjna i informatyczna resortów jest najlepszą gwarancją ich suwerenności. A w państwie, które jest luźną federacją resortów nadawanych różnym partiom jako beneficja, to suwerenność właśnie jest ich głównym celem i racją bytu. A państwo nie dysponuje oczywiście żadną strukturą, która by tę "interoperacyjność" wymuszała, czy to na poziomie procedur działania, czy na poziomie technicznym. Słyszeliście, żeby któryś rząd pracował nad "przeprojektowaniem procesów w celu zbudowania ich wokół potrzeb klienta z wykorzystaniem możliwości ICT"? Wolne żarty. Jednostka chorobowa nr 3: brak koordynacji, na wszystkich poziomach.

Mamy więc stan ciężki, ale za to stabilny. Lekarstwa? Optymistyczna wersja mówi, że można mieć nadzieję.

Lekarstwo na brak wizji

Po co mi państwo?

Diagnoza/terapia

Z tym jest najgorzej. Co przychodzi do głowy, to społeczeństwo obywatelskie, niezależne instytucje opiniotwórcze, think tanki, branżowe instytucje lobbingowe, zaś dla "desperados" - nawet partie polityczne. Niestety, większość tzw. organizacji pozarządowych dysponuje jednym biurkiem i niepełną świadomością, jak działać, organizacje branżowe - ledwo pojawiają się na radarze.

Czy ktoś z PTI widziany był kiedyś w telewizji? (Chyba tylko Marek Hołyński i to niedługo...) Lekarstwo jest jedno: zapisujmy się do tych raczkujących think tanków, izb, towarzystw informatycznych, bo to wszystko, co mamy! Niech piszą raporty, niech wciskają je politykom, niech piszą za nich programy, działania, koncepcje informatyzacji, projekty ustaw, niech ewangelizują. Piszmy artykuły do gazet - nie tylko do tygodnika Computerworld (pardon!), ale też do innych gazet - nie ma innego sposobu. No, nie ma.

Lekarstwo na brak kompetencji

Z racjonalnego punktu widzenia jest to proste: jeśli państwo jest na tyle rozproszone, że w wielu miejscach go nie ma i na dodatek ma podstawowe problemy z kompetencjami, to rozwiązanie jest elementarne: ograniczyć obszary działania tylko do strategicznych, w nich ustalić krytyczne priorytety i outsourcować, outsourcować wszystko, co się da. I ICT, i procesy "biznesowe", tylko z takim ograniczeniem, żeby nie tracić kontroli.

W sytuacji "krótkiej kołdry" instytucja planująca dowolną inwestycję, nie tylko IT, aby dostać jakiekolwiek pieniądze, powinna najpierw udowodnić, że projekt jest wyliczalnie pożyteczny, a outsourcing niemożliwy. Niestety, brzmi to mało mocarstwowo. O ileż przyjemniej jest zbudować kolejną dedykowaną sieć resortową, niż zamówić taką usługę - na potrzeby wszystkich resortów - od firmy telekomunikacyjnej. Dużo lepiej jest powołać nowy urząd, niż rozwiązać stary, a jego zadania powierzyć - w przetargu - 10-krotnie mniejszej agencji prywatnej; porównajmy pracowników telewizji publicznej i - dajmy na to - TVN.

Lekarstwo na brak koordynacji

Tu pomysł już nawet był: rządowa agencja informatyzacji. Znikła prawdopodobnie jako za bardzo zagrażająca "źrenicy" demokracji, czyli suwerenności resortów.

Oczywiście, agencja w postaci ściśle informatycznej nie ma sensu: informatyzacja bez przeprojektowywania procesów, tak żeby dostosować je do potrzeb klienta (czyli nas i w drugiej kolejności urzędników), jest bez sensu i kończy się na zalewaniu informatycznym betonem istniejących rytuałów urzędniczych oraz na tworzeniu coraz subtelniejszych definicji "otwartego oprogramowania". Właściwa agencja musiałaby to właśnie robić: przeprojektowywać procesy pod kątem naszej wygody w oparciu o możliwości ICT (to jest właśnie definicja t-Government - "t" od "transformacji"), a potem nadzorować ich wdrażanie.

Inna, oczywista rola to przeprowadzanie (nie planowanie) centralnych zakupów ICT na potrzeby administracji publicznej: 30% oszczędności gwarantowane, o ustawianiu przetargów nie wspominając. Agencja mogłaby też zająć się redystrybucją rozwiązań w administracji - identyczne w gruncie rzeczy systemy tworzone są mozolnie od zera w różnych miejscach.

Kolejna rzecz - centra usługowe. W tej chwili każdy najmniejszy kawałek państwa ma osobny HR - po co? Każde z 2,5 tys. gmin, 300 powiatów i 16 urzędów marszałkowskich samorządnie i niezależnie wydaje pieniądze na informatyzację - po co? A czy nie można by mieć - nawet 16 regionalnych centrów outsoursujących całe IT dla administracji, łącznie z udostępnianiem zestandaryzowanego oprogramowania w trybie hostingowym? Utworzonych w trybie PPP? Za pieniądze z Unii? Wyobrażacie sobie ten gigantyczny efekt skali? A to są przecież tylko najprostsze pomysły.

Lekarstwo na metapoziomie

Ustawa. Wszystko oczywiście powinno opierać się na sensownej ustawie o informatyzacji, czy może lepiej o elektronicznym rządzie, trochę takiej jak ITMRA w Stanach Zjednoczonych, ale szerszej. Poza rzeczami, o których wspomniałem już wcześniej, koniecznie musi wymagać, aby każda inwestycja IT była dwustopniowa: najpierw studium wykonalności (zakres, wymagania, efekty, projekt, budżet, harmonogram, zasoby, opcje realizacyjne, ryzyka itp.), a potem dopiero przetarg na to, co określono w studium. Powinna też wprowadzić karany śmiercią w męczarniach zakaz indywidualnej informatyzacji typowych jednostek i zakaz informatyzacji bez przeprojektowania procesów.

Morał

Antoni Słonimski powiedział kiedyś, że jeśli się nie ma poczucia humoru, to powinno się mieć przynajmniej poczucie jego braku. Znowuż Wacław Iszkowski mówił, że kolejne plany informatyzacji państwa mają jedną wspólną cechę - brak rozpoznawalnych celów. Naszemu państwu ewidentnie brakuje rozpoznawalnych celów, i to nie tylko informatyzacji. Co gorsza, nie ma ono absolutnie poczucia tego braku. Ma ważniejsze sprawy na głowie. Wygląda więc na to, że musimy wyręczać państwo nie tylko w edukacji, ochronie zdrowia i bezpieczeństwie. Musimy sami wymyślać "policy" i robić "politics". Czy nie można więc "wyoutsourcować" klasy politycznej? Carlos Ghosn na pewno zrobiłby to lepiej. Tylko czy przyjąłby takie zlecenie w ramach ustawy kominowej?

W celu komercyjnej reprodukcji treści Computerworld należy zakupić licencję. Skontaktuj się z naszym partnerem, YGS Group, pod adresem [email protected]

TOP 200