Gdy mam marzenie

Jeśli ktoś rozstaje się z wielką korporacją z intencją stworzenia własnej firmy, rzadko kiedy ma świadomość, na co się porywa.

Jeśli ktoś rozstaje się z wielką korporacją z intencją stworzenia własnej firmy, rzadko kiedy ma świadomość, na co się porywa.

Codziennie spotykam menedżerów, którym chodzi po głowie pomysł założenia własnej firmy. Jedni mają dość korporacyjnego zakłamania, inni nie chcą więcej widzieć głupkowatych, cwanych szefów, niektórzy zasadnie spodziewają się znacznie większych zarobków "na swoim", kolejni mają ideę nowej usługi lub produktu, a dla wielu po prostu przychodzi czas, aby spełnić marzenie o firmie zwykłej lub niezwykłej, ale stworzonej według siebie.

Pokusa własnej firmy bierze się z niezaspokojonej chęci do tworzenia i poczucia własnej siły, a nie z tego, że trzeba się ratować z jakiegoś kryzysu albo coś ze sobą zrobić. Bardzo niewielu ludzi myśli o własnej firmie tylko dlatego, że spodziewa się zwolnienia i kłopotów ze znalezieniem nowej posady. Powiem więcej. Jeśli ktoś został zwolniony, to prawdopodobnie nie nadaje się na przedsiębiorcę. Jeśli ktoś dopuścił do tego, aby ktoś inny za niego poustawiał mu życie, to nie poradzi sobie w biznesie, nie ma tego koniecznego zacięcia do gry. W biznesie zwycięża ten, kto uprzedzi ruch przeciwnika lub konkurenta. Biznesmen, przedsiębiorca to przede wszystkim charakter, a nie wiedza czy umiejętności. Człowieka stworzonego do samodzielnego biznesu rozpoznaje się między innymi po tym, jak rozstaje się z pracodawcą. Jeśli w firmie mu się nie układa, jeśli sprawy nieuchronnie zmierzają w złym kierunku, to nie przedłuża tego stanu dyskomfortu, nie dopuszcza do zbyt wielu kompromisów, nie hamletyzuje, lecz przecina węzeł jednym ruchem - złożeniem wypowiedzenia. Chodzi o psychologiczną dyspozycję: mieć inicjatywę i ostatnie słowo w swoich sprawach; tworzyć, a nie politykować, czy ustawiać się i toczyć personalne wojny; nie dać zmarnować owoców swojej pracy, a przynajmniej w tym nie uczestniczyć. Czasem również im sprawy wymykają się spod kontroli. Ale stanowi to jedynie sygnał, że czas zmienić układ, czas zbudować sobie nowe miejsce do pracy: znaleźć kolejnego pracodawcę albo założyć firmę.

Etat to tylko kontrakt prawny

Tylu zmian na wysokich stanowiskach co obecnie nie widziałam od lat. Firmy łączą się, restrukturyzują, sprzedają jedne biznesy, kupują nowe, zamykają jedne departamenty, otwierają inne. Nowi właściciele i nowe zarządy przyprowadzają swoich ludzi, bo żaden szef nie ma czasu wbudowywać się w istniejące zespoły, likwidować stare układy i podziały, pacyfikować niezadowolonych, szukać sojuszników. Od razu musi mieć ludzi, z którymi rozumie się i na których polega. Lecą więc posady, ale też tworzą się nowe, jest tyle samo szans, co zagrożeń. Dzisiaj każdy pracownik musi rozumieć, że układ z firmą jest nierównoprawny: firma jest górą, firma będzie starała się przejąć kontrolę nad pracownikiem i dyktować mu warunki, nie dając w zamian gwarancji posady. Firma nie jest, nie może być i nigdy nie będzie lojalna wobec pracownika i pracownik też nie jest zobowiązany do lojalności. Lojalność to jest jakieś dziwne zaklęcie, często używane w korporacjach, w celu wymuszenia zachowań ponadstandardowych, nieprzewidzianych w umowie o pracę. Zupełnie niepotrzebnie. Niech ludzie robią to, co zostało zapisane w tej umowie, niech będą po prostu uczciwi i przyzwoici. Tyle i tylko tyle pracownik jest pracodawcy winien: pracę będącą ekwiwalentem wynagrodzenia, uczciwość i przyzwoitość. Nic więcej.

W tym morzu zmian personalnych widzę wyraźną prawidłowość: ludzie, którzy trzymają zatrudniające je firmy na dystans, nie mają wielkiego kłopotu ze znalezieniem kolejnej pracy albo rozpoczęciem działalności gospodarczej, natomiast ludzie, którzy przywiązują się do swoich firm, dają im z siebie więcej niż ustawa przewiduje, są po prostu zdruzgotani moralnie i materialnie, gdy przychodzi im się z firmą rozstać, bez względu na przyczyny, i na ogół nie potrafią dalej nic sensownego ze sobą zrobić. A firmy z jednymi i z drugimi, i z zimnymi, i z oddanymi postępują dokładnie tak samo, jak logika biznesowa nakazuje, czyli bez sentymentów. Ale wiadomo, nikt z nas nie jest z kamienia: nawet jak firmę traktujemy jedynie jak stronę w kontrakcie, to jednak do owoców swojej pracy żywimy spore przywiązanie, i to akurat jest cenne uczucie, dla którego skłonni jesteśmy wiele poświęcić. Aby porwać się na własny biznes, trzeba często zabić to uczucie i nie poświęcać się. To nie każdy potrafi. I w ten sposób często wartościowi ludzie są zakładnikami firm, które zupełnie na nich nie zasługują.

Czy naprawdę byłem taki dobry?

Jeśli ktoś rozstaje się z wielką korporacją z intencją stworzenia własnej firmy, rzadko kiedy ma świadomość, na co się porywa. Nie chodzi bynajmniej o wiedzę na temat tworzenia struktur właścicielskich i organizacyjnych, konstruowania produktów, prowadzenia księgowości, nie chodzi o trudy sprzedaży, zarządzania pracownikami, walki z konkurencją, nie chodzi o zachowywanie dystansu do polityków i działaczy. To wszystko początkujący przedsiębiorca wie - albo szybko się nauczy. Natomiast przedsiębiorca na starcie - z długim doświadczeniem etatowego pracownika na eksponowanym stanowisku - nie ma zwykle świadomości, jaka czeka go burza emocjonalna i intelektualna, z jakimi - własnymi - myślami i uczuciami na swój temat będzie musiał się zmierzyć. Tak naprawdę zmiana pracy - z etatowej na właścicielską - jest przede wszystkim dramatyczną, wszechogarniającą zmianą psychologiczną. Jest wstrząsem bez względu na to, czy biznes się powiedzie, czy upadnie, czy wrócimy na etat, czy pozyskamy wspólników, czy sprzedamy firmę i zostaniemy rentierami, a może założymy trzy kolejne firmy.

Własne firmy zakładają na ogół ludzie, którzy zajmowali wysokie stanowiska, są ekspertami w swojej dziedzinie, wielokrotnie doświadczyli dowodów uznania i szacunku ze strony swojego środowiska. Ich poczucie wartości jest zbudowane na ich osobistych zawodowych umiejętnościach. Tworzenie firmy stanowi jednak całkiem inną umiejętność, inną niż ta, dzięki której zdobyli popularność, pieniądze i podziw. Tę umiejętność mają na razie opanowaną w bardzo małym stopniu. Powoli dochodzą do rzeczy oczywistych dla doświadczonych przedsiębiorców. Popełniają błędy. Chwieje się ich poczucie wartości. Mocno się chwieje również dlatego, że w wyobraźni wracają do nich niektóre wydarzenia z przeszłości, konflikty z pracodawcą, z właścicielem. Wtedy mówili, że firma ich nie rozumie, że firma wymaga niewłaściwych i uciążliwych rzeczy, że nie docenia ich umiejętności, że nie umie zapewnić im odpowiednich warunków do rozwoju. Dzisiaj siedząc w fotelu właściciela i prezesa nagle odkrywają, że zaczynają myśleć tak samo, jak ich uprzedni przełożeni. Zmienił się punkt widzenia, zmieniły interesy, zmieniła ocena samego siebie z czasów etatowej pracy. Tak więc obok sprawdzania się w nowej ekstremalnej roli właściciela, dodatkowo zastanawiają się, czy ich obraz samych siebie z dawnych czasów na pewno odpowiada obiektywnej rzeczywistości. Czasem ten dobry obraz się obroni, ale czasem nie.

Kim jestem, gdy nie stoi za mną znana marka?

Jeśli pracownik zmienia jedną firmę na drugą, to przeżywa stres ponownej oceny, bo przekonuje się, jaka jest jego wartość na rynku pracy. Może się nieprzyjemnie rozczarować, ale może też przejść przez to podbudowany, bo okaże się, że ma unikatowe umiejętności czy cechy, o których nie wiedział, że są cenne.

Jeśli pracownik staje się przedsiębiorcą, to ocena rynku pracy jest już nieistotna. Stawia sobie inne pytania: Kim jestem, jeśli nie stoi za mną marka znanej, często poważanej firmy? Ile jestem wart, jeśli mam na wizytówce wypisane tylko imię i nazwisko oraz nic jeszcze nieznaczącą nazwę swojej firmy? Jestem człowiekiem sukcesu, szanowanym i cenionym przez środowisko, wielokrotnie tego doświadczyłem, pracując na etacie, ale ile tego szacunku i uznania przypadało na markę pracodawcy, a ile na mnie samego? Dopiero teraz świeżo upieczony przedsiębiorca zastanawia się, czy jego osobiste powodzenie na rynku podczas zatrudnienia w dawnej firmie nie wynikało w dużej części z tego, że firma w razie czego gwarantowała klientom i partnerom wywiązanie się z zobowiązań, jakby on osobiście jednak zawiódł, że partnerzy bardziej zawierali kontrakty z powodu jego firmy, a nie jego samego, że dla klientów był wartościowy razem z renomowaną marką, bo marka też jest częścią kupowanej usługi i bez tej marki jego osobiste kwalifikacje są już znacznie, znacznie mniej warte, że wielka firma dodawała mu splendoru całym korporacyjnym sztafażem wizytówek, komórki, karty, banerów, reklam, imprez itd. No wiec jak to naprawdę było: Czy to firma była dodatkiem do niego, wielkiego gwiazdora, jak zawsze podejrzewał, czy to raczej firma grała pierwsze skrzypce i pozwalała mu błyszczeć światłem jednak bardziej odbitym niż własnym, o czym nie myślał wśród uśmiechów i uścisków dłoni?

Dopiero gdy człowiek przesiada się z etatu na własny biznes dostrzega, ile w rynkowe produkty i usługi wmontowanych jest wartości wynikających z organizacji, która je wytworzyła czy świadczy, zupełnie niezwiązanych z charakterem czy funkcjami produktu, usługi. Ta sama usługa świadczona osobiście przez tego samego człowieka ma zupełnie inną wartość rynkową w zależności od tego, czy formalnie sprzedaje ją wielka znana firma, czy malutka firemka, czy prywatny człowiek. Trzeba być naprawdę wielkim człowiekiem, aby być małą początkującą firmą, a sprzedawać za tyle, co korporacja. Wysłuchałam wielu znakomitych przedsiębiorców z rodowodem etatowym i wiem, że pierwsze miesiące działalności to potwierdzanie swojej wartości, kompetencji, umiejętności, tych właśnie, które od lat wydawały się bezdyskusyjne. Teraz rynek musi je uznać na nowo. I to jest ocena jednoznaczna - zysk! Znam też wielu ludzi, szefów firm, którzy stracili posady, założyli swoje firmy, ale nie zachowali nic ze swojego blasku, atrakcyjności. To znaczy tyle, że na posady wyniosła ich organizacja i bez tej organizacji nie są nikim szczególnym.

Czy to dostateczny honor być małą firmą?

Wielu ludzi, opuszczając wielkie korporacje i zaczynając samodzielną działalność, musi uporać się z następującym pytaniem: Czy chcę mieć własną, małą, umiarkowanie dochodową firmę czy chcę budować szybko wielką organizację, aczkolwiek będąc jednym z kilku właścicieli, a nawet często nie tym najbardziej liczącym się? W dzisiejszym biznesie nie ma w zasadzie miejsca na szybki organiczny rozwój. Trzeba się zdecydować, czy bycie małą firmą i przyzwoite zyski to jest właśnie to co jest naszym marzeniem. Jeśli odpowiemy sobie, że nie, że dobrze się czujemy tylko w wielkiej strukturze, to praktycznie nie ma sposobu, aby bez inwestorów zbudować szybko duży biznes. Pozostaje pytanie, komu oddamy władzę nad naszym pomysłem i naszymi kompetencjami. Inwestorowi prywatnemu, funduszowi, wspólnikom? Każdy wybór niesie określone konsekwencje. Jedno jest wspólne: kształt firmy i jej przyszłość w małym stopniu będą zależały od jej inicjatora, od właściciela pomysłu i głównych kompetencji. Będzie to jego firma, ale nie tylko jego. Dopiero gdy zakłada się własny biznes, aby zrealizować swoje marzenie, swoją ideę, zaczyna się rozumieć, jakie fundamentalne znaczenie ma własność, jak rodzaj własności oddziałuje na realizację idei. Może się zdarzyć tak, że ta pierwsza firma będzie kompromisem, że oddamy ją częściowo inwestorom, że ją potem sprzedamy, a za zarobione pieniądze zbudujemy firmę, która będzie już tylko nasza i tam ten nasz pomysł wreszcie zrealizuje się w pełni. Tylko że... rynek jest szybszy. Jakoś tak jest, że zawsze będziemy mieli za mało środków, aby tylko samemu zrobić wielką rzecz. Zawsze będą potrzebni partnerzy i kompromisy. I może w tym też jest wartość rynku?

W każdym razie na pewno jest to temat przemyśleń i rozterek wielu początkujących, a także zaawansowanych przedsiębiorców. Można być samemu sobie sterem, żeglarzem i okrętem, ale na jeziorze, albo tylko jednym z nich i wypłynąć na wielkie morze. Ale najpierw trzeba zrozumieć, kim się tak naprawdę jest.

W celu komercyjnej reprodukcji treści Computerworld należy zakupić licencję. Skontaktuj się z naszym partnerem, YGS Group, pod adresem [email protected]

TOP 200