Cywilizujemy się

Rozmowa z Piotrem Fuglewiczem

Rozmowa z Piotrem Fuglewiczem

Mgr inż. Piotr Fuglewicz jest szefem zespołu rozwoju oprogramowania w Computer Systems for Business International a także wiceprezesem Górnośląskiego Oddziału PTI i członkiem Zarządu Głównego PTI. Autor kilkunastu publikacji i referatów na międzynarodowych konferencjach naukowych. Specjalista od organizacji systemów operacyjnych, współautor popularnego programu COR (do korekty tekstów). Członek Klubu Rotariańskiego.

- Podobno zaczynał pan karierę informatyka jako haker?

- Rzeczywiście, byłem kiedyś członkiem tej specyficznej subkultury informatycznej, której wtajemniczeni adepci dnie i noce spędzali na wpatrywaniu się w ekran i dyskutowaniu o bitach. Złamałem wraz z kolegami kilka dość wyrafinowanych zabezpieczeń programów dla minikomputerów. Była to interesująca i zabawna praca detektywistyczna.

Może zabrzmi to dziwnie, ale bardzo dobre przygotowanie do uprawiania tego procederu dała mi praca dyplomowa. Mieliśmy w Wydziale maszynę cyfrową bez żadnego - jak to wówczas, w drugiej połowie lat siedemdziesiątych, bywało - oprogramowania. Uruchomiono więc dwie prace dyplomowe. Pierwsza, wykonywana przez kolegę, miała na celu napisanie asemblera, mnie zaś przypadło w udziale stworzenie systemu operacyjnego za pomocą tego właśnie asemblera. Mój poprzednik nie wykonał swojej pracy na czas, więc zostałem zmuszony do napisania kilku kilobajtów kodu bezpośrednio w zapisie szesnastkowym. Przez prawie rok byłem sam sobie asemblerem, debuggerem i kompilatorem, linkerem i kimś tam jeszcze. Pewnie nie było to zbyt sensowne z naukowego punktu widzenia, ale przyjemność płynąca stąd, że wykonany w ten sposób system jednak w końcu zadziałał, do dziś stanowi jedno z moich bardziej satysfakcjonujących wspomnień.

- Dlaczego pan uważa, że hakerstwo dzisiaj to ślepy zaułek?

- Zmieniły się czasy. Dziś problemy związane z tym, co siedzi w środku komputera, mają trzeciorzędną rangę. Wzrost mocy obliczeniowej, upowszechnianie się protokołów oraz standardów i tym podobne wynalazki powodują, że dłubanie w bitach na poziomie sprzętu przestało być warte zainteresowania posiadacza komputera. Sztuka w tym zawodzie polega dziś na czymś zupełnie innym.

Dzisiejsze hakerstwo to głównie produkcja wirusów, czyli komputerowa odmiana chuligaństwa. Jedni niszczą ławki w parku, a inni dewastują zawartość cudzych dysków - jedynie dla czystej przyjemności. Wytwórcy wirusów powinni być ścigani przez prawo na podobnych zasadach jak chuligani, łącznie z refundacją strat. Natomiast hakerstwo uprawiane wyłącznie na własny użytek nie jest niczym złym. Przeciwnie, bardzo dobrze gimnastykuje umysł.

- Burzliwy rozwój informatyki, którego jesteśmy świadkami, można interpretować jako brak stabilności. Jest to zawsze uciążliwe dla przeciętnego człowieka. Należy pan do tych, którzy do owej destabilizacji przykładają rękę. Masz więc na pewno jakiś pogląd na temat przyszłości, jaką ten rozwój niesie?

- Historię rozwoju informatyki można zinterpretować jako ciąg kolejnych kryzysów, z których wychodzi się poprzez utworzenie kolejnej platformy środków technicznych. Odpowiedzią na kryzys kodowania było stworzenie języków programowania, wyjściem z kryzysu specyfikacji były formalne metody projektowania. Dziś mamy do czynienia z kryzysem porozumienia informatyki z jej konsumentami. Stoimy wobec problemu, a raczej całej klasy problemów, związanych z właściwym zrozumieniem istoty potrzeb użytkownika końcowego. Ta właśnie grupa problemów daleka jest od usystematyzowania i sformalizowania. Brak jest algorytmów pozyskiwania wiedzy o prawdziwych potrzebach użytkownika - w tym właśnie tkwi dziś istota rzeczy.

Współczesna informatyka znajduje się w kolejnym, twórczym kryzysie (choć nie jest to "kryzys" w tradycyjnym znaczeniu). Jest ona dziedziną służebną, musi więc wypracować sobie skuteczne sposoby spełniania tej roli. Użytkownik, z natury rzeczy, nie potrafi wyrażać swoich potrzeb w kategoriach precyzyjnych i w żadnym wypadku nie można tego od niego wymagać. Niezbędne są procedury formalizowania i uprecyzyjniania tego, co może być potrzebne człowiekowi.

- Rzeczywiście, można zauważyć dość wyraźny, choć może zbyt słabo artykułowany konflikt między informatykiem, a użytkownikiem. Ten pierwszy ma pretensje do użytkownika, że jest "niedouczony" i żąda, by się podciągnął, organizuje mu nawet rozmaite szkolenia, itp. Użytkownik zaś, kuląc się ze wstydu, odruchowo rozgląda się w poszukiwaniu dróg ucieczki. To widać bardzo wyraźnie w komputeryzowanych biurach i bankach. Pan zaś twierdzi, że komputeryzacja np. przedsiębiorstwa powinna być łatwym i przyjemnym procesem adaptowania nowych narzędzi pracy do dobrze znanych zadań, przypominającym przejście z pióra maczanego w kałamarzu na długopis i że jest obowiązkiem informatyka tak właśnie tę sprawę załatwić. Czy tak?

- Oczywiście, że tak! Światopoglądem zawodowym społeczności komputerowców sterują jeszcze dziś ludzie z pokolenia, które utworzyło coś w rodzaju kasty kapłańskiej, przyzwyczajonej do dyktowania warunków zwykłej gawiedzi. Na szczęście, okres dominacji kapłanów już mija, wymuszony co najmniej dwoma zjawiskami: rozwojem techniki oraz konkurencją.

Informatyka musi się uspołecznić. Zastosowanie komputerów to jedna z najbardziej społecznych dziedzin techniki, w stopniu porównywalnym z samochodem, którego pojawienie się wprowadziło ogromne zmiany w życiu przeciętnego człowieka, łącznie ze sferą obyczajową. Możliwość indywidualnego przemieszczania się w sposób szybki spowodowała zmiany w sposobie życia. Podobną rewolucję wprowadziły środki masowej komunikacji. Już Marshall McLuhan zauważył, że skala zmian wprowadzonych przez tę technologię do masowej świadomości jest tak głęboka i zasadnicza, iż właściwe jest twierdzenie, że sam środek przekazu jest już przekazem: "medium is the message". Dziś telefon czy samochód to środki już "przezroczyste", to znaczy, że służą do realizacji pewnych działań, bez potrzeby zastanawiania się nad istotą tych narzędzi. Są funkcjonalne i wygodne w użyciu i tak wrośnięte w codzienny pejzaż, że użytkownik pamięta jedynie o tym jak mu służą, może zaś zupełnie nie wiedzieć dlaczego i jakim sposobem.

Z informatyką powinno być i będzie podobnie. Dziś komunikujemy się z komputerem za pośrednictwem klawiatury i myszy, za dwa lata będzie to elektroniczny ołówek, a za pięć - po prostu mikrofon. Przestaniemy odczuwać kontakt z informatyką jako coś angażującego umysł i wolę. Zamiast tego pojawią się naturalne odruchy, jakie nabyliśmy już przy obcowaniu z samochodem, telefonem czy telewizorem.

Sprowadzenie urządzeń informatycznych do tak określonego poziomu użyteczności jest zadaniem o ogromnej skali złożoności. Z drugiej strony, poziom zawodowy ludzi uczestniczących w tej misji cywilizacyjnej, zarówno u nas, jak i gdzie indziej, bywa całkiem różny. Mam wrażenie, że informatyków dostatecznie dobrych, aby "kryzysowi komunikatywności" lat dziewięćdziesiątych podołać w sposób właściwy, jest trochę za mało.

- Cały czas mówimy "informatyka", jak gdyby była to w miarę jednorodna dziedzina na wzór np. cukiernictwa. Tymczasem, czas już chyba najwyższy zacząć specyfikować poszczególne specjalności?

- Istnieją co najmniej trzy odrębne płaszczyzny informatyczne i wszystkie one są w Polsce w jakimś stopniu rozwijane. Pierwsza dotyczy badań podstawowych i jest uprawiana głównie na uniwersytetach i w instytutach PAN. W tej warstwie opracowuje się te wszystkie rzeczy, które są niewidoczne dla użytkownika, ale które powodują, że system działa sprawnie i pewnie. Rezultatem działań podjętych na tym terenie jest nieraz konkluzja, że czegoś nie da się zrobić.

Jest informatyka techniczna, która obejmuje problemy związane z oprogramowaniem systemowym, tzw. firmware, wypełniającym obszar pomiędzy sprzętem i oprogramowaniem. To również dla użytkownika warstwa "niewidoczna". Nie jest ona nigdzie wykładana w sposób pełny, ale różne politechniki przedstawiają jej elementy. Oczywiście, można mieć wątpliwości, czy nauczanie tej wiedzy w Polsce jest akurat niezbędne, bo przecież nie projektuje się u nas wiele np. sterowników, nie mówiąc już o samych jednostkach centralnych.

Wreszcie trzecia płaszczyzna informatyki, być może najważniejsza, obejmuje sferę zastosowań i najlepiej wykładana jest na akademiach ekonomicznych. One właśnie uczą tego, czego nie robi żaden uniwersytet ani politechnika (i chyba nie powinny) - mianowicie wszelkich spraw związanych z organizacją, rozumieniem struktury i analizą potrzeb użytkownika. Ta wiedza jest punktem wyjścia do tworzenia oprogramowania dla użytkownika.

Wydaje mi się niestety, że każde z trzech przedstawionych środowisk, (a wszystkie mają w Polsce swoje osiągnięcia) uważa, że tylko to, czym się ono konkretnie zajmuje, godne jest miana informatyki. Wszędzie w świecie integracja wymienionych podstawowych nurtów odbywa się w przemyśle informatycznym, u nas niestety przemysł ten nie jest jeszcze na tyle bogaty, żeby go było stać na taką integrację. W efekcie, absolwenci dobrych uczelni zmuszeni są często do odkrywania koła. Jeden z moich młodszych kolegów, z dyplomem nominalnie uprawniającym do wykonywania zawodu informatyka, wynalazł ostatnio... przeszukiwanie tablicy z wykorzystaniem podziału połówkowego!

- Ludzie, odnoszący sukcesy w uprawianiu zawodu, z reguły niechętnie biorą na siebie obowiązki natury społecznej. Wyłamuje się pan z tego stereotypu: działasz w PTI, organizujesz imprezy środowiskowe, kiedyś współorganizowałeś Softarg. Sam mawiasz o sobie, że jesteś informatycznym aktywistą. Skąd taka postawa?

- Taki już mam charakter. Robiąc coś na rzecz środowiska, pracuję również dla siebie, zarówno w sensie ogólnym jak i szczegółowym. Moja działalność społeczna nie bierze się z nadczynności któregoś z gruczołów wydzielania wewnętrznego, lecz jest rezultatem swego rodzaju kalkulacji. Chcę funkcjonować w środowisku o wyższym poziomie zawodowym i etycznym, bo to jest dla mnie korzystne. Mówiłem już o społecznym funkcjonowaniu informatyki i jej perspektywach kształtowania otoczenia człowieka. Informatyk jest odpowiedzialny przed społeczeństwem za to, co robi!

- Często jednak nie wiadomo jakie będą skutki naszych bezinteresownych działań.

- To prawda. Ja osobiście nie mam czego żałować. Na przykład, praca nad katalogiem jednego z pierwszych Softargów dała mi impuls do napisania programu COR, który okazał się sukcesem rynkowym, zaś opinia sprawnego organizatora, zdobyta dzięki przygotowaniu w PTI konferencji, była jednym z powodów propozycji obecnej pracy w CSBI, gdzie prowadzę zespół opracowujący zasady tworzenia poważnych aplikacji.

Również w efekcie mojej aktywności w PTI mam możność uczestniczyć, jako przedstawiciel Polski, w pracach grupy roboczej Rady Europejskich Zawodowych Towarzystw Informatycznych CEPIS. Opracowaliśmy tam wspólnie z kolegami z dwunastu krajów dokument o nazwie European Informatics Skills Structure, będący katalogiem wszystkich profesji informatycznych, wraz z opisem wymogów, które należy spełnić aby wykonywać każdą ze specjalności. W perspektywie kilku lat ten dokument ma szansę stać się podstawą do zatrudniania polskich informatyków w krajach EWG, ale też pozwoli polskim firmom importować właściwych fachowców do właściwych zadań.

Tak więc działalność na rzecz własnego środowiska profesjonalnego jest dla mnie częścią uprawiania zawodu. Muszę zresztą dodać, że ów "aktyw" informatyczny, którego mam przyjemność być elementem, tworzą w naszym kraju właśnie ludzie o mocnej pozycji zawodowej. Rozumiejąc potrzebę i celowość takiego działania, znajdują na nie czas pośród wielu innych obowiązków.

- Od samego początku jest pan uczestnikiem i obserwatorem katowickiego Softargu, jedynej imprezy w kraju, która daje wgląd w stan polskiego oprogramowania. A więc, jak pan ocenia

stan polskiego rynku programów na podstawie tego, co było na Softargu '92?

- Widzę jedną bardzo pozytywną tendencję. Przemysł usług informatycznych w Polsce przestał być zbiorem samotnych wysp, a zaczyna być archipelagiem. Pomiędzy tymi wyspami, którymi były firmy zajmujące się szybkim wytworzeniem i sprzedaniem programu, zaczynają się tworzyć więzi. Pojawia się współpraca między firmami. Przykład naszego TiP-a, który poza Lotusem sprzedał już licencję trzem firmom w Polsce, nie jest jedyny. Przestaje być tak, że każdy robi sobie wszystko sam od początku do końca, lecz zaczyna się pojawiać specjalizacja. Zjawisko to cechuje kraje o wysokim poziomie wytwarzania programów. W Ameryce są firmy, które zajmują się np. pisaniem pewnych fragmentów kompilatorów. Nad nimi znajdują się większe firmy, które te kawałki integrują, a jeszcze wyżej sytuują się firmy ogromne, zajmujące się dystrybucją, integracją ze sprzętem itd. Otóż zalążki tego rodzaju struktury dały się już zauważyć na Softargu. To bardzo korzystna tendencja, świadcząca o tym, że się cywilizujemy i profesjonalizujemy. Specjalizacja i kooperacja stanowią podstawę przemysłu informatycznego z prawdziwego zdarzenia.

- Dziękuję za rozmowę.

W celu komercyjnej reprodukcji treści Computerworld należy zakupić licencję. Skontaktuj się z naszym partnerem, YGS Group, pod adresem [email protected]

TOP 200