Łapówka za komputer

Projektanci przedsięwzięć informatycznych podkreślają, że dobrze by było, aby dobierana konfiguracja nie była przypadkowa. Użytkownik powinien wiedzieć, czego chce i żądać właściwej obsługi. Jego system musi być ponadto modularny, najlepiej uniezależniony od dostawcy-monopolisty. Trzeba umieć też przewidzieć na wiele lat przyszłe wdrożenia, zgodne z planowanym i realizowanym rozwojem firmy.

Projektanci przedsięwzięć informatycznych podkreślają, że dobrze by było, aby dobierana konfiguracja nie była przypadkowa. Użytkownik powinien wiedzieć, czego chce i żądać właściwej obsługi. Jego system musi być ponadto modularny, najlepiej uniezależniony od dostawcy-monopolisty. Trzeba umieć też przewidzieć na wiele lat przyszłe wdrożenia, zgodne z planowanym i realizowanym rozwojem firmy.

Jak dotąd realizacja tych pobożnych życzeń sprowadza się, w najlepszym razie, do szkolenia przysłowiowych "pań, które boją się klawiatury". Posyła się je więc na długie kursy, po których nareszcie rozumieją, że "Strike any key..." oznacza "Stuknij dowolny klawisz..." i w związku z tym przyciskają wtedy zawsze klawisz "Reset".

Jednakże ten aspekt to naprawdę drobiazg wobec niebezpieczeństw, jakie niesie ze sobą podejście decydenta odpowiedzialnego za komputeryzację. Zakładamy, że decydent nie boi się panicznie komputerów, ani nie ulega modzie na komputeryzację, która akurat zapanowała w jego branży. Nawet wtedy nadal czyha na niego zaraźliwy bakcyl korupcji.

Problem jest złożony, chociaż często można sprowadzić go do brutalnego stwierdzenia, iż w niektórych kręgach wręcz już się zakorzeniło przyzwyczajenie, że osoba podpisująca kontrakt na dostawę komputerów, lubi "coś z tego mieć". Kilka firm prywatnych, oferujących niekoniecznie najgorsze produkty, zrozumiało to zapotrzebowanie i wprowadziło instytucję "prowizji za umożliwienie dokonania kontraktu", sięgającą 10, a nawet 20% jego wysokości. Wiedza, w jaki sposób rozlicza się takie "upominki" wobec urzędu skarbowego, należy do słodkich i skrzętnie skrywanych tajemnic głównych księgowych tych firm.

Trudno stwierdzić, z jaką częstotliwością dochodzi do takich transakcji. Nie może być to jednak zjawisko odosobnione, skoro niektóre młode spółki komputerowe przez pierwsze tygodnie wprost nie są w stanie opędzić się od ludzi z ulicy, który wchodząc do działu handlowego rzucają od progu: "panowie, kupię większą partię waszego złomu, ale dziesięć procent dla mnie". Musi upłynąć dopiero trochę czasu, zanim wszyscy okoliczni "łowcy prowizji" zrozumieją, że akurat w tej firmie niczego nie wskórają.

Każda prowizja jest rzeczywiście przypadkiem szkodliwym moralnie przypadkiem. Nie wiadomo natomiast, czy zawsze jest to szkodliwe dla dobra wdrożenia samego systemu informatycznego. Czasem przecież przedstawiciel klienta wkłada w całą transakcję wiele własnej pracy i zaangażowania, znacznie przekraczającego etatowe obowiązki. Pół biedy więc, jeśli podczas realizacji wdrożenia, interes nabywcy zrealizowany został optymalnie. Często trudno wtedy w ogóle domniemywać o gotówkowych manipulacjach pod stołem negocjacyjnym. Gorzej jednak, gdy wynik kontraktu jest ewidentną stratą dla odbiorcy.

A historyjek takich znamy co niemiara. W pewnym instytucie, prowadzonym przez inteligentnego dyrektora informatyka, zakupiono partię 40 komputerów od firmy, sprzedającej sprzęt dwa razy drożej niż średnia krajowa, obowiązująca dla sprzętu tej klasy. Pewna mała gmina dokonała zakupu PC, którego zabezpieczeń zapisu danych nie powstydziłby się bank, prowadzący tysiące operacji dziennie. Przedsiębiorstwo, chcąc wprowadzać pod DOS-em proste dane księgowe siłami trzyosobowego biura, zakupuje sobie PC z kolorowym monitorem, klasy drogiego wieloterminalowego serwera Unixowego. Pewne ubogie ministerstwo dokonuje zakupu tysiąca komputerów XT po cenie niemal równej rynkowej cenie PC AT. Na dodatek, dostawca bierze potężną zaliczkę i obraca nią na własny rachunek na pół roku przed dostawą sprzętu.

Inny znowu urząd centralny ogłasza przetarg na komputeryzację swojego obiegu informacji, po czym podpisuje kontrakt z najsłabszym ekonomicznie partnerem. Na dodatek, nie tylko, że nie wymusza na dostawcy ustępstw związanych z jego kondycją, ale nawet nie zastrzega sobie ani gwarancji, ani punktualności, ani kar umownych za nie- dotrzymanie terminów. Jeszcze inna instytucja ogłasza "przetarg otwarty na komputeryzację" dopiero po dokonaniu wyboru. Wreszcie, pewien dziennikarz na pewnej konferencji wysuwa mnóstwo zarzutów przeciwko kilku aplikacjom, a za dwa tygodnie znajdujemy w prasie jego cukierkowe peany na ich cześć...

Wszelka technika ma to do siebie, że na wiele konkretnych pytań umie sobie dość jednoznacznie odpowiedzieć. I mimo, że "nikt nikogo za rękę nie złapał", to dość łatwo odróżnić, które wdrożenie, np. informatyczne, będzie "jako-tako" realizowało potrzeby klienta, a które jest zdecydowanie "nie na temat". O żadnym rozwiązaniu nie można oczywiście powiedzieć, że jest najlepsze, natomiast, żeby stwierdzić fakt, iż jest jednym z najgorszych, naprawdę nie trzeba być firmą konsultingową.

"Łapówka za komputer", mimo że jest zjawiskiem raczej marginesowym, robi złą sławę informatyzacji (tej rozsądnej) i, paradoksalnie, stanowi jedną z przeszkód jej szybszego wkraczania tam, gdzie jest naprawdę potrzebna.

W celu komercyjnej reprodukcji treści Computerworld należy zakupić licencję. Skontaktuj się z naszym partnerem, YGS Group, pod adresem [email protected]

TOP 200