Lica prezesów

Dziś, zgodnie z obietnicą sprzed dwóch tygodni, dalszy ciąg opowieści, którą zaczęły panie Węborek i Dulska, i która to opowieść przenosi się nam na wyższy poziom, bo do sfer naprawdę wysokich prezesów.

Dziś, zgodnie z obietnicą sprzed dwóch tygodni, dalszy ciąg opowieści, którą zaczęły panie Węborek i Dulska, i która to opowieść przenosi się nam na wyższy poziom, bo do sfer naprawdę wysokich prezesów.

Prezesów wyższych niż ci szefowie różnych szczebli, którzy ciągle nie wyszli ze schematu łapania spóźnialskich zza węgła. Szefów, którzy mają trudności z oszacowaniem (nie wspominając już o dokładniejszej ocenie) pracochłonności zadań powierzanych pracownikom i polegają głównie na osobistej obserwacji objawów zapracowania. Wiedzą oni, że zapracowanego można przecież udawać (są mistrzowie tej konkurencji!), ale gdy pozory są zachowane, wszystko jest w porządku.

Przedmiotem najbardziej dramatycznych (a w istocie najczęściej - śmiesznych) sporów jest tu korzystanie z Internetu w pracy, szczególnie gdy chodzi o treści uznane za pornograficzne. Dulszczyzna króluje w tym względzie w wielu miejscach, czemu sprzyja jeszcze brak ostrości definicji i dowolność interpretacji, co już pornografią jest, a czego jeszcze zaliczyć do niej nie można.

Przykładem jest tu stanowisko zajmowane przez brytyjskiego odpowiednika naszego rzecznika praw obywatelskich. Całkiem sensownie uważa on, że pracownicy winni być zawsze z góry oficjalnie informowani o ewentualnym prowadzeniu każdej obserwacji ich zachowania (a w tym dostępu do stron internetowych), jej celu i zakresie. Jeżeli jednak taki dostęp się dopuszcza - nie ma nic zdrożnego w samym oglądaniu pornografii, problemem natomiast może być narażanie współpracowników na niechciany, przypadkowy, a rażący odczucia widok na ekranie, o co ci ostatni mogą mieć pretensje do pracodawcy.

Wychodząc z takiego, a może całkiem innego założenia, wspomniany w poprzednim felietonie prezes - nazwijmy to tak - dużego banku w niewielkim europejskim kraju, wydał i podpisał zarządzenie zakazujące dostępu do stron pornograficznych w pracy. Dodatkowo - zobowiązał odpowiednie służby do okresowych kontroli przestrzegania swych postanowień. I wszystko byłoby cacy, gdyby nie to, że któraś tam kontrola wykazała, że stałym gościem takich stron, ze służbowego, a jakże, komputera, był właśnie wspomniany prezes.

Prezes podał się do dymisji, jednak zastanawia w tej sprawie fakt, że wykryto ją podczas jego kilkudniowego wyjazdu, a wieść o tym natychmiast przedostała się do prasy. Wiele wskazuje, że o sprawie wcześniej wiedział (a może i wspólnie oglądał?) któryś z kolegów prezesa i - pod jego nieobecność - zrobił z tego użytek. Z fortec informacyjnych, jakimi są banki, wieści same nie płyną tak łatwo na zewnątrz, tym bardziej te dotyczące prezesów i tak trywialne.

Tego, że obłuda `a la Dulska nadal w sferach prezesowskich króluje dowodzi inny jeszcze przykład. Prasa doniosła otóż, że całkiem niedawno do Amsterdamu, uważanego za jedno ze światowych centrów produkcji "różowych" filmów, zjechali niedawno prezesi i przedstawiciele największych operatorów telefonii komórkowej. Celem ich wizyty było spotkanie właśnie z producentami tych filmów, a konkretnie - zbadanie możliwości tworzenia takich filmików, które nadawałyby się do pokazywania na ekranach telefonów.

Jestem przekonany, że już w drodze powrotnej ci sami prezesi obmyślali, jakby tu uniemożliwić dostęp do tych materiałów ze służbowych telefonów własnych pracowników. No chyba, że będą oglądać z prywatnych. To, byle dyskretnie, niech robią nawet w pracy, bo przecież niemała stawka za takie atrakcje z nadwyżką zrekompensuje straty w wydajności.

Jak to pisał przed laty mistrz-fraszkopis Sztaudynger? Było to chyba tak:

"By równowaga nie była zwichnięta

Podnosząc suknię - spuszczała oczęta".

W celu komercyjnej reprodukcji treści Computerworld należy zakupić licencję. Skontaktuj się z naszym partnerem, YGS Group, pod adresem [email protected]

TOP 200