Skleroza w wydaniu cyfrowym

Pojawił się świeży robak internetowy Sasser, którego dostrzegalnym dla użytkownika efektem działania jest poważne spowolnienie pracy komputera. Wirus ten dla odmiany nie rozprzestrzenia się w załącznikach poczty, ale wykorzystuje lukę w zabezpieczeniach Windows, atakując komputery o losowo wybranych numerach IP.

Pojawił się świeży robak internetowy Sasser, którego dostrzegalnym dla użytkownika efektem działania jest poważne spowolnienie pracy komputera. Wirus ten dla odmiany nie rozprzestrzenia się w załącznikach poczty, ale wykorzystuje lukę w zabezpieczeniach Windows, atakując komputery o losowo wybranych numerach IP.

Zawsze to jakieś urozmaicenie w tej masie ostatnio stworzonych, już nudnych do bólu programach infekujących. Ponieważ z reguły nie mam szczęścia w różnego rodzaju losowaniach, więc i tym razem polegam na swoim szczęściu w nieszczęściu, będąc niemal pewny, że i przez robaka również nie zostanę wylosowany. Pewność mą (szczęściu jednak trzeba pomóc) podnosi to, że zarówno służbowo, jak i prywatnie używam niezależnych zapór przeciw intruzom. Niech się więc robal roztrzaska o ścianę zaporową, gdy będzie chciał mnie ugodzić.

Spowolnienie pracy komputera lub dziwne zachowanie oprogramowania nie musi wynikać z infekcji. Właśnie dzisiaj miałem wątpliwą przyjemność doświadczyć dziwnej czkawki, jakiej dostał sławny edytor Word, kiedy to pracowałem, edytując duży plik. Objawy były iście spastyczne i nieodwracalnie przykre. Podczas zapamiętywania dokumentu wskaźnik postępu zapisu urywał się w połowie swojej aktywności, po czym drgawkowo wzbudzał się wielokrotnie, nie doprowadzając jednak do spodziewanego finału. Funkcje menu, z wyjątkiem niektórych, stały się nieaktywne. Dostępna - jako jedna z niewielu - funkcja zapisania pliku pod zmienioną nazwą skutkowała tym samym negatywnym rezultatem. Próbowałem się ratować, podpinając na szybko do portu USB urządzenie magazynujące typu pendrive (na marginesie - "gwizdek" to ostatnio zasłyszane, jakże polskie określenie tego urządzenia), jednak na nic się to zdało. Edytor nie zechciał go zobaczyć w lokalizacjach przeznaczonych do składowania. Widać "zgłupiał" do reszty. Jak na ironię, skopiowanie tekstu było także niemożliwe do przeprowadzenia. Zresztą wszystkie te zabiegi byłyby i tak psu na budę potrzebne, bo każda nowo uruchomiona instancja edytora cechowała się identycznymi wadami. Tracąc efekty prawie godzinnej pracy, z determinacją i pełną świadomością nieuchronnego, zamknąłem edytor upominający się nachalnie o zapisanie pliku.

Najwyraźniej edytor nie lubi mojego dokumentu, bo zdarzyło się to już nie pierwszy raz. Staram się znaleźć jakieś wytłumaczenie dla histerycznego, by nie rzec sklerotycznego zachowania programu, za każdym razem okazywanego odmiennie, jednak zawsze z tym samym dla mnie skutkiem. Przede wszystkim dokument jest upstrzony obrazkami i ma duży rozmiar - prawie 40 MB - więc edytor ma co dźwigać na swoich barkach i chyba nie bardzo mu się to podoba. Jakiś czas temu, przy pierwszym tego rodzaju załamaniu się edycji postanowiłem, że fragmenty tekstu będę opracowywał oddzielnie i tak przygotowane dopiero je scalę. Zastosowałem się tylko raz do mojego postanowienia, później niestety zapomniałem o tym. Teraz z pewnością więcej już nie popełnię tego błędu.

W gruncie rzeczy nie dziwię się edytorowi.

Należy pisać krótko i na temat, a nie preparować nie wiadomo jak długie dokumenty. Tą konkluzją kończę więc, zapamiętując niniejszy felieton z pełnym sukcesem.

W celu komercyjnej reprodukcji treści Computerworld należy zakupić licencję. Skontaktuj się z naszym partnerem, YGS Group, pod adresem [email protected]

TOP 200