Kraj umiarkowanego postępu
- 19.04.2004
Jeździliśmy do tej Pragi złotej każdego roku, gdzieś od połowy lat siedemdziesiątych. I tak samo oni bywali u nas. Powodem była czasem oficjalna konferencja albo jakieś seminarium, innym razem po prostu zwykłe spotkanie ludzi, których coś łączyło.
Jeździliśmy do tej Pragi złotej każdego roku, gdzieś od połowy lat siedemdziesiątych. I tak samo oni bywali u nas. Powodem była czasem oficjalna konferencja albo jakieś seminarium, innym razem po prostu zwykłe spotkanie ludzi, których coś łączyło.
A łącznikiem tym był - a jakże inaczej - komputer, który - tak się złożyło - mieli i oni, i mieliśmy my. Dokładniej mówiąc, był to taki sam typ i taki sam nawet model komputera.
My pracowaliśmy dla zakładu przemysłowego, oni dla uczelni. Tak więc my byliśmy mocni w przetwarzaniu danych, a oni w obliczeniach naukowo-technicznych. I ta różnica była korzystna dla obu stron, bo my jednak też wykonywaliśmy trochę takich obliczeń, a im przypadła w udziale obsługa przetwarzania danych na rzecz tamtejszego ministerstwa szkół wyższych. Łącznie wypadał z tego całkiem niezły efekt synergiczny.
Jedno jednak wyróżniało ich ponad wszystko - oni jeździli nie tylko do nas, ale przede wszystkim na praktyki do CERN-u i ETH w Zurichu i osobiście znali wielkiego Wirtha, co dla nas mogło być tylko przedmiotem westchnień. Nie oznacza to jednak, że nie mieliśmy z tego nic - z tego, co oni przywieźli stamtąd, często i sporo dostawało się i nam.
Generalnie jednak zawsze mieliśmy głęboko skrywane wrażenie przewagi, jaką oni mieli nad nami. Nie jakiejś wielkiej, przepastnej różnicy, ale takiej na pół kroku przed nami, co potwierdziły później kontakty z ich środowiskami przemysłowymi. By nie być gołosłownym, oni przymierzali się do wdrażania SAP-a, gdy u nas w ogóle nikt jeszcze o tym systemie nie słyszał. Wrażenie to wzmacniały piękno ich stolicy i zawsze dobre zaopatrzenie sklepów. Gdy u nas nie było z tym najlepiej, szczególnie z żywnością, u nich było jej pod dostatkiem. I to w kraju, gdzie nie było (i praktycznie nie ma do dziś) rolników indywidualnych.
Wracając jednak do spraw zawodowych, zaczynaliśmy z takiej samej pozycji, ale później oni rozwijali się szybciej. Znajdowali od czasu do czasu pieniądze na dokupienie jakiegoś sprzętu, a mnogość - jak to na uczelni bywa - komputerów różnej urody, wielkości i rodzaju dawała im szansę łączenia ich ze sobą, co im się na ogół udawało. A nie było to wówczas proste - bo gdy już dało się jakoś dopasować wtyczki, trzeba było jeszcze samemu napisać stosowne programy.
Do czasów plug-and-play (czy plug-and-pray, jak uważają doświadczeni przez los), było wtedy jeszcze niemal 20 lat.
Taka wymiana doświadczeń, opinii i rozwiązań była źródłem znacznych korzyści dla wszystkich jej stron. Piszę o tym w czasie przeszłym, bo - niestety - zjawisko takiej współpracy albo niemal całkowicie zamarło, albo zeszło do podziemia. Nie sprzyjają jej dziś zarządy firm, dostrzegając w tym zagrożenie swej - często nierzeczywistej - pozycji konkurencyjnej, a ich podwładni chyba na nowo muszą odkryć, że jest w ogóle możliwe...
Wspominam to wszystko, bo tak się złożyło, że, po latach, znów miałem szansę zobaczyć Pragę i spotkać się z fachowcami ze swej obecnej branży. I znów jak przed laty (a piszę te słowa w dzień po powrocie, na gorąco, zanim się wszystko rozmyje) mam to samo co kiedyś wrażenie: pół kroku przed nami. Niezależnie, czy odnoszę je do samej tylko informatyki, czy do całej branży, którą ta pierwsza obsługuje, czy też tzw. całokształtu. Tyle że pół kroku wtedy i drugie tyle dziś to razem jest już jeden cały krok.
A w ogóle to Praga jest piękna jak zawsze była i pamiętajcie, że gdy już patrzycie z Hradczan na Małą Stranę i miasto w oddali lub odwrotnie - widzicie te same Hradczany z Mostu Karola, to nie jest tak całkiem wszystko jedno, czy w ogóle ktoś i kto w szczególności jest w tym momencie z wami.