Jak zrobić pieniądze na komputerach

Biznesmen Kali

Biznesmen Kali

"- Powiedz mi - zapytał Staś - co to jest zły uczynek? - Jeśli ktoś Kalemu zabrać krowy - odpowiedział po krótkim namyśle - to jest zły uczynek. - Doskonale! - zawołał Staś - a dobry? Tym razem odpowiedź przyszła bez namysłu: - Dobry, to jak Kali zabrać komu krowy." H. Sienkiewicz, "W pustyni i w puszczy"

Przytaczam ten cytat, gdyż niektórzy, świadomie bądź nie, stosują tę zasadę we własnym życiu, czy też może - interesach. Dotyczy to również branży komputerowej. A jak może wyglądać dorabianie się na komputerach? Prześledźmy to na hipotetycznym przykładzie życiorysu dzisiejszego biznesmena(?).

Na początek zastrzeżenie: nie wszystkie postaci i fakty są zmyślone, a można by rzec - wprost przeciwnie. Mam nadzieję, że obrażą się Ci, którzy znajdą swoje odbicie w przedstawionej historii. Bo po tym oburzeniu ich poznacie.

Dawno, bardzo dawno temu, jakieś dziesięć lat temu, bodaj w Krakowie mieszkał pewien student dorabiający sobie myciem okien w spółdzielni. Właśnie zaczynał się boom komputerowy. Jak prawie wszyscy pamiętamy, szczytem techniki było wówczas poczciwe dziś IBM PC XT, a dla wielu przedsiębiorstw zdobycie ich było obiektem marzeń dyrekcji oraz rzeczą prawie niemożliwą (ze względu na istniejące przepisy dewizowe). Nikt nawet nie myślał, żeby takie komputery zakupić do użytku domowego, a wielu dyrektorom wydawały się one panaceum na niedociągnięcia w zarządzaniu kierowanymi przez nich przedsiębiorstwami (nie piszę - firmami, bo pojęcie to powstało nieco później). Większość tych wad była zresztą wynikiem założeń gospodarki socjalistycznej (a miała się ona tak do prawdziwej gospodarki, jak krzesło do krzesła elektrycznego).

Nasz student, nazwijmy go Y (bo X jest już zajęte dla pewnej partii i nie chciałbym się narazić jej zwolennikom), wpadł na genialny w swej prostocie pomysł - zebrał po rodzinie walutę, dodatkowo wykupił promesę w banku i wybrał się za granicę (nie do końca w celach turystycznych). Po zakupieniu i przywiezieniu komputera należało jeszcze przepchnąć transakcję przez komis, bowiem rzeczą nie do pomyślenia był zakup przez przedsiębiorstwo państwowe czegokolwiek od osoby prywatnej. W tym miejscu przepraszam młodszych czytelników, że niewiele rozumieją dlaczego tak było, ale trudno w kilku słowach wyjaśnić, na czym polegały ówczesne zasady gospodarowania (może poproście rodziców o wyjaśnienia). Na takim wyjeżdżie zbijało się majątek jeszcze większy, niż na asygnacie na samochód - równowartość kilkuletnich zarobków. Jednakże w sprawę włączył się fiskus i sprawa trafiła do sądu ze wszystkich możliwych do zastosowania paragrafów. Zapewne ktoś po prostu nie mógł ścierpieć, że to nie on wpadł na taki prosty sposób zbicia majątku (tym razem ma to naukową nazwę "mentalności psa ogrodnika"). Znamienne jest, że w roli obrońców wystąpili dyrektorzy przedsiębiorstw, którzy w ten sposób mogli zaopatrzyć się w deficytowy sprzęt komputerowy. Pan Y wyszedł ze sprawy może nie do końca zwycięsko, ale uratował część pieniędzy.

Y, mając już pewne doświadczenia i pewien zasób gotówki założył już własną firmę montującą komputery. Na noc zapraszało się tzw. składacza, który w akordzie montował z poszczególnych podzespołów sprzęt komputeropodobny, którego zalet nie sposób wymienić. Czasami nawet to to działało, a że często wysiadało już po kilku dniach, to już inna sprawa. W końcu to "Kali kraść krowy". Częste zmiany adresów, wyłączone telefony, fikcyjne firmy, no i wynalazek nie tylko branży komputerowej - przedpłaty. Znam takich, którzy do dziś czekają na zapłacony wcześniej sprzęt od pana inżyniera Kalego Y z Holandii.

Z biegiem czasu rynek się cywilizował, firma pana Y uzyskała stałą siedzibę i zaczęła sprzedaż komputerów prawie markowych - marką była nazwa firmy: "Kali". Podzespoły były sprawdzane, a jakże. Część płyt głównych nie pracowała z niektórymi kartami bądź koprocesorem, ale kto wtedy myślał o instalowaniu koprocesora? A karty? Przecież klient nie musiał kupować akurat takiej karty, która nie za bardzo lubiła się z jego płytą, a jak już to zrobił - to cóż - jego strata. Zawsze można mu było wmówić, że to taki paskudny wirus uszkodził mu komputer, albo używał go w nieodpowiedni sposób.

W tym to czasie (początek lat 90-tych) zaczęły powstawać serwisy ("service'y", "servicy" itp.). Do ich zadań należała naprawa uszkodzonego sprzętu, głownie na gwarancji. Pan Y nie chcąc zostać w tyle, również założył punkt napraw sprzętu. Skomputeryzował również swoją firmę - wystawianie faktur, magazyn, testowanie przedsprzedażne, obsługa sekretariatu. Zaczęto także produkcję swojego oprogramowania. Podkreślam, że w tym czasie działało już wiele firm sprzedających oprogramowanie, które wciąż relatywnie taniało. Firma "Kali" jednakże nie miała ŻADNEGO legalnie kupionego programu, włącznie z systemem operacyjnym, programami narzędziowymi itp.

Po jakimś czasie rozpakowano jeden pakiet Pascala dla zatrudnionych tam 4 programistów, wersji bodaj 6.0. Ale nie dlatego, że zdecydowano się zalegalizować oprogramowanie. Po prostu nowa wersja wymagała instrukcji, bez której praca była znacznie utrudniona. Oczywiście p. Y myślał, jak zabezpieczyć własne oprogramowanie przed złodziejami (trzeba przyznać, że znał sprawę z własnego doświadczenia). I tu wpadł na pomysł, żeby trzy programy firmy "Kali" były zabezpieczone tzw. kluczem sprzętowym.

W dziale napraw używano kilku programów do testowania, również kradzionych. Jednakże nie umiano sobie do końca poradzić z wciąż nowymi wirusami. Oczywiście najprościej było wykupić program antywirusowy, np. Marka Sella. Ale nie wchodziło to w grę ze względu na życiową filozofię inż. Y (patrz cytat na początku). W komputerach dostarczanych do naprawy były twarde dyski, z których można było ściągnąć wszystko, czego tylko dusza zapragnie, również programy antywirusowe (w dodatku wciąż nowsze, bo z reguły klienci bardzo dbali o te sprawy). Pikanterii sprawie dodaje fakt, że "odwirusowanie" komputera było obowiązkową czynnością przed rozpoczęciem naprawy i kosztowało jedyne 150 tys. zł obligatoryjnie doliczane do rachunku.

Pan Y nie widział nic niestosownego w tego typu działalności. A należy podkreślić, że wtedy firma "Kali" należała do największych w Polsce, zajmowała się sprzedażą komputerów i oprogramowania, w tym własnego.

W tym to czasie p. Y stał się" prawdziwym biznesmenem" i zaczął obracać się w tzw. wyższych sferach. Ponieważ przedstawione wyżej schematy zaczęło stosować coraz więcej biznesmenów, więc przybywało mu konkurencji. W tej sytuacji wpadł na kolejny genialny w swej prostocie pomysł - założył wraz z wieloma innymi stowarzyszenie "ANTY" (piractwu oczywiście). Od tej pory jest niezłomnym orędownikiem legalności oprogramowania.

Dziś firma Y wciąż zajmuje miejsce w pierwszej setce firm komputerowych w Polsce, ma się dobrze, a właściciel w zaciszu własnej willi strzeżonej przez kilku goryli wspomina miłe początki przed z górą 10 laty.

W celu komercyjnej reprodukcji treści Computerworld należy zakupić licencję. Skontaktuj się z naszym partnerem, YGS Group, pod adresem [email protected]

TOP 200