Słowa całe z gwiazdek
- 06.10.2003
To bodaj Krzysztof Kąkolewski we wspomnieniach o Melchiorze Wańkowiczu, drukowanych w odcinkach, jeszcze w redagowanej przez Jerzego Putramenta Kulturze pisał, że tenże Wańkowicz wołał na swego psa Dupek tylko po to, by użyciem tak bardzo i jednoznacznie nieprzyzwoitego słowa bulwersować panie na ławkach, mijane podczas spaceru w którymś z warszawskich parków.
To bodaj Krzysztof Kąkolewski we wspomnieniach o Melchiorze Wańkowiczu, drukowanych w odcinkach, jeszcze w redagowanej przez Jerzego Putramenta Kulturze pisał, że tenże Wańkowicz wołał na swego psa Dupek tylko po to, by użyciem tak bardzo i jednoznacznie nieprzyzwoitego słowa bulwersować panie na ławkach, mijane podczas spaceru w którymś z warszawskich parków.
A teraz - dla kontrastu - coś współczesnego. Wrześniowe przedpołudnie, centrum Poznania. Dzień, chociaż powszedni, w nastroju jeszcze wakacyjny. Idąc chodnikiem, wyprzedzam dwie nastolatki. Przechodząc mimo słyszę jak jedna, z wyrzutem w głosie, mówi do drugiej: "...kocham cię, k***a, kocham cię... Jak mu powiem spi*****aj, to, k***a, na to samo wyjdzie!".
I znowu prehistoria: w czasach, gdy byłem w wieku tych dziewczyn, uzyskanie prawa jazdy nie było łatwe, bo kosztowne, a poza tym dawało to tylko samo prawo, bez jazdy, bo i tak mało kto miał czym jeździć. Niemniej, jeszcze w czasach licealnych, kiedy to każdy czuł się przyszłym kierowcą, prześcigaliśmy się w znajomości tajników technicznych i przepisów ruchu drogowego. Ci, którzy czymś jeździli (a to "coś" to przeważnie był jakiś marny, poniemiecki motocykl), znajomością i przestrzeganiem przepisów demonstrowali swą przynależność do, było nie było, elitarnego klanu jeżdżących. Wykroczenie przeciw regułom oznaczało przede wszystkim wstyd, bo świadczyło o ich nieznajomości, a kto ich nie znał, nie mógł pretendować do przynależności do elity wtajemniczonych. Ciągła linia na jezdni była święta, a żółte światło było sygnałem do naciśnięcia hamulca, a nie gazu.
Jak jest dzisiaj, każdy widzi. Sam, z własnego wyboru, jestem w sytuacji o tyle komfortowej, że mogę sobie pozwolić na świadomą i niemal całkowitą rezygnację z jeżdżenia samochodami. W relacjach, w których się poruszam, pociągi i tak są znacznie szybsze, nawet jeżeli uwzględnić, że nie dowożą przecież na miejsce. Nie muszę przecież jeździć samochodem, a na panujących dziś na polskich drogach warunkach - zwyczajnie nie chcę. Pojeździłem sobie nieco w czasach, gdy ruch był tak intensywny, że jadąc nocą, nieraz i przez kilkanaście minut można było nie zmieniać świateł na krótkie.
Najwyższy jednak czas wyjaśnić czytelnikom, do czego ma prowadzić ten przydługi wstęp: po prostu czuję się sprowokowany niedawnym felietonem jednego z kolegów, który pisał w tym miejscu o chamieniu obyczajów internetowych w miarę, jak Internet przestaje być czymś elitarnym i dociera do coraz szerszych mas.
Nie mam otóż, drogi Kolego, podobnych do Twoich doświadczeń własnych, bo - wstyd powiedzieć - nigdy nie brałem udziału w żadnym czacie, ale mam dostatecznie dużo sygnałów (chociażby od Córki) o tym, że jest właśnie tak, jak o tym piszesz, i to nie tylko w Polsce.
To, czego dotąd nie robiłem z braku czasu (to nadal o internetowych czatach), dziś traktuję już trochę jako zasadę. Podobnie nie uczestniczę w internetowych głosowaniach i nie komentuję tamtejszych wiadomości i artykułów. Po prostu są dzielnice, do których się nie chodzi. W Internecie - podobnie jak u nas w Polsce - jeszcze tak niedawno takowych nie było, ale i tę zaległość tam i tu szybko odrabiamy.
Nie mogę się jednak zgodzić z Twoją opinią, że np. w portalu Onet.pl nikt nie moderuje treści pojawiających się tam komentarzy. Moderator zapewne tam jest, tylko to, co nas już razi, dla niego jest ciągle jeszcze głęboko w normie.
Pytasz, co wobec tego będzie z Internetem za kolejnych 10 lat?
Odpowiedź dziś jeszcze wydaje się niewyobrażalna i nie do przyjęcia: Internet zapewne będzie, tylko nie będzie tam nas. Z wyboru. Tak jak nie ma mnie dziś na drogach.