Nadzieja w administracji

Na razie brakuje oznak wskazujących na rychłe stosowanie kwalifikowanego podpisu elektronicznego. Na przeszkodzie stoją trudności technologiczne i niezrozumienie istoty e-podpisu.

Na razie brakuje oznak wskazujących na rychłe stosowanie kwalifikowanego podpisu elektronicznego. Na przeszkodzie stoją trudności technologiczne i niezrozumienie istoty e-podpisu.

"Jeszcze za wcześnie, aby o tym mówić" - to standardowa odpowiedź, jaką można usłyszeć od przedstawicieli firm, które świadczą usługi związane z funkcjonowaniem systemu podpisu elektronicznego w Polsce, na pytanie o prowadzone obecnie wdrożenia. Można by odnieść wrażenie, że w obszarze praktycznego funkcjonowania e-podpisu dzieje się niewiele. Gdy trwały prace legislacyjne, a wraz z nimi wielka lobbistyczna batalia o konkretne zapisy prawnych uregulowań w Ustawie o e-podpisie, w środowisku wrzało. Rok temu - gdy ustawa weszła w życie - w mediach głośno było o tym, co nas w związku z podpisem elektronicznym czeka, jak zmieni się funkcjonowanie firm i urzędów. Od tej pory minęło już trzynaście miesięcy i nic...

W tym czasie czterech, spośród pięciu działających w Polsce, wystawców certyfikatów kwalifikowanych uzyskało w Ministerstwie Gospodarki, Pracy i Polityki Społecznej wpisy niezbędne do świadczenia usług w obszarze bezpiecznego podpisu elektronicznego, który - w świetle prawa - ma moc równą odręcznemu. Tymczasem rynek odbiorców takich usług praktycznie nie istnieje. Świadczy o tym chociażby przykład Powszechnego Towarzystwa Emerytalnego AIG, które jako pierwsza i do tej pory jedyna znana firma uruchomiła system pozwalający na obsługę bezpiecznego podpisu elektronicznego. Można na przykład poprzez sieć podpisać aneks do umowy, co do tej pory wymagało fizycznego spotkania z agentem ubezpieczeniowym w celu złożenia odręcznego podpisu. Przedstawiciele towarzystwa co prawda nie ukrywali, że - przynajmniej na pierwszym etapie - chodziło głównie o efekt marketingowy, niemniej dotychczasowe rezultaty są porażające. Od kwietnia, kiedy ten system uruchomiono, aż do tej pory, nie skorzystał z niego nikt.

"Byli zainteresowani klienci, którzy próbowali, ale żaden z nich nie dysponował certyfikatem kwalifikowanym" - mówi Agnieszka Rayss z PTE AIG. "Na pewno warto pomyśleć o inwestycji w e-podpis, ale nie wcześniej niż w roku 2005" - twierdzi dyrektor Działu Informatyki innej firmy ubezpieczeniowej. Dlaczego musimy czekać tak długo? "Wobec pierwotnych oczekiwań rozwoju rynku podpisu elektronicznego wszystko przesuwa się w czasie o 2, 3 lata. To, czego chcielibyśmy dzisiaj, zapewne nastąpi nie wcześniej niż w latach 2005-2006 r." - uważa Tadeusz Rogowski, dyrektor Pionu Technologii i Bezpieczeństwa w TP Internet.

Falstart systemu

Certyfikaty kwalifikowane są - jak na polskie warunki - bardzo drogie (ponad 100 zł za rok). Co najważniejsze, brakuje motywacji, aby je posiadać. Nie ma bowiem - poza nielicznymi wyjątkami - firm i instytucji, które chciałyby je obsługiwać. W ten sposób koło się zamyka. Na banki nie ma co liczyć, bowiem instytucje te, które jako pierwsze budowały infrastruktury PKI na własne potrzeby, nie są zainteresowane ich rozbudową o obsługę e-podpisów na potrzeby usług bankowych oferowanych klientom indywidualnym.

Z perspektywy banków miałoby to sens jedynie wówczas, gdyby gwarantowało przyciągnięcie nowych klientów bądź było konieczne do zatrzymania dotychczasowych. Taka sytuacja jednak nie ma miejsca, ponieważ klienci nie chcą płacić wygórowanych stawek za certyfikaty kwalifikowane. Również w kanałach elektronicznych banki zainwestowały sporo w indywidualne systemy identyfikacji klientów i transakcji przez nich dokonywanych w systemach internetowych, które są nie tylko niekompatybilne z podpisem elektronicznym, ale też pozwalają na lepsze związanie klienta z bankiem. Pozwalają również na identyfikację klienta w innych kanałach komunikacyjnych, np. przez telefon, gdzie e-podpis już na nic się nie przyda.

E-podpis urzędowy

"Od razu chcielibyśmy mieć wszystko: w pełni zelektronizowany urząd, wyposażony w informatyczny system obiegu dokumentów i z pełną obsługą podpisu elektronicznego. Tymczasem realizacja takiej wizji nie jest ani szybka, ani łatwa, ani tania, może więc lepiej powinniśmy zacząć od czegoś prostszego, co jednak stanowiłoby ogromny krok naprzód?" - mówi Kazimierz Ferenc, prezes Centrum Zaufania i Certyfikacji Centrast, pełniącego rolę tzw. roota systemu e-podpisu w Polsce.

W ustawie o podpisie elektronicznym zapisano, że 4 lata po wejściu jej w życie (tj. w sierpniu 2006 r.) wszystkie urzędy administracji publicznej powinny być gotowe do przyjmowania pism drogą elektroniczną. Nie oznacza to jednak, że muszą te dokumenty w takiej właśnie postaci przetwarzać! Zdaniem Kazimierza Ferenca do spełnienia wymogów ustawy wystarczyłoby, aby w urzędach stworzono elektroniczny dziennik podawczy - swego rodzaju interfejs pozwalający z jednej strony na przyjmowanie pism i wniosków opatrzonych bezpiecznym podpisem elektronicznym (a więc w świetle prawa traktowanych tak samo jak podpisanych odręcznie) przez nadawcę, z drugiej zaś, na ich wysyłkę do obywateli czy innych urzędów również w postaci elektronicznej po opatrzeniu e-podpisem urzędu.

Wewnętrznie te dokumenty mogą być przetwarzane w postaci tradycyjnej, tj. papierowej. Elementem tego interfejsu musiałoby być zatem ich wydrukowanie bądź przetworzenie na postać elektroniczną. Stopień skomplikowania takiego systemu jest oczywiście nieporównanie mniejszy niż w przypadku budowy rozwiązania spinającego oba te ogniwa. Nie usprawni to oczywiście pracy urzędu, ale pozwoli właściwie wszystkim urzędom łatwo i tanio wypełnić wymagania ustawowe bądź też z pozycji petenta funkcjonować jako nowoczesny urząd. "Bądźmy realistami i nie oczekujmy, że wszystkie urzędy nagle się zelektronizują. Jednak takie proste rozwiązanie pozwoliłoby na upowszechnienie stosowania e-podpisu wśród firm i obywateli" - dodaje Kazimierz Ferenc.

W celu komercyjnej reprodukcji treści Computerworld należy zakupić licencję. Skontaktuj się z naszym partnerem, YGS Group, pod adresem [email protected]

TOP 200