Społeczeństwo informatyczne

Edwin Bendyk (E.B.): We wrześniu odbyła się w Bled, w Słowenii, ministerialna konferencja poświęcona zagadnieniom globalnego społeczeństwa informatycznego i miejsca w nim dla krajów Europy Środkowej oraz Wschodniej. Po powrocie z tego spotkania ogłosili Panowie memorandum, w którym podkreślona jest rola infrastruktury informatycznej dla rozwoju kraju i konieczność jak najbardziej aktywnego udziału w tworzeniu społeczeństwa informatycznego.

Edwin Bendyk (E.B.): We wrześniu odbyła się w Bled, w Słowenii, ministerialna konferencja poświęcona zagadnieniom globalnego społeczeństwa informatycznego i miejsca w nim dla krajów Europy Środkowej oraz Wschodniej. Po powrocie z tego spotkania ogłosili Panowie memorandum, w którym podkreślona jest rola infrastruktury informatycznej dla rozwoju kraju i konieczność jak najbardziej aktywnego udziału w tworzeniu społeczeństwa informatycznego.

Czy hasło rewolucji informatycznej nie jest jednak publicystycznym uproszczeniem pozwalającym forsować politykę wzrostu finansowania niektórych kierunków badań i rozwoju technologicznego?

Tomasz Hofmokl (T.H.): Czy chcemy, czy nie, rewolucja informatyczna już się toczy. Ma ona w przeważającej mierze charakter oddolny. Obserwujemy powstawanie dużej liczby inicjatyw pokazujących, że przemiany społeczne będą zachodziły niezależnie od pozytywnej lub negatywnej ingerencji państwa. W takiej sytuacji rola rządów powinna polegać bardziej na ułatwianiu przebiegu tej rewolucji, niż jej inicjowaniu lub subwencjonowaniu.

Najświeższym przykładem takiego oddolnego budowania "społeczeństwa informatycznego" w Polsce jest szkolny ruch internetowy. Akcji tej patronuje premier rządu. W rzeczywistości nie jest jednak ona w ogóle sterowana przez żadne centrum - to szkoły z różnych miejsc kraju samodzielnie zabiegają o przyłączenie do Internetu.

Pojawiają się również inne sygnały świadczące o tym, że "rewolucją informatyczną" w naszym kraju zainteresowane są prywatne przedsiębiorstwa. Niektóre z nich ofiarowały szkołom komputery, obecnie chcą dofinansowywać ich akces do Internetu. To nie jest tylko filantropia, lecz działalność obliczona na potencjalnie olbrzymi przyszły rynek.

W Stanach Zjednoczonych i Europie planuje się wprowadzenie elektronicznych przetargów na realizację zamówień publicznych. Gdyby nasze władze zapowiedziały, że w pewnej określonej perspektywie zamówienia publiczne będą realizowane drogą przetargów elektronicznych, wówczas natychmiast wzrosłoby zainteresowanie przedsiębiorstw przyłączeniem się do sieci. Wzrosłaby liczba użytkowników i tym samym zmalałyby ceny.

Jan Krzysztof Frąckowiak (J.K.F.): Doceniam inicjatywy oddolne.

Jednak ruch od dołu szybko może napotkać barierę wzrostu w postaci wysokich taryf, jeżeli będzie je mógł narzucić monopolista.

Jak nas ostrzega wielu ekspertów, duża liczba użytkowników tylko wskazuje na możliwość obniżki cen usług.

Najczęściej jednak monopolista zadowala się mniejszym ruchem za wyższą cenę. Dopuszczenie do konkurencji w zakresie usług telekomunikacyjnych szybko rozwiązałoby ten problem.

Projekt ustawy o łączności jest obecnie dyskutowany przez radę ministrów, wkrótce powinien trafić do sejmu. Należy jeszcze jednak odpowiedzieć na wiele pytań dotyczących całej infrastruktury sprzętowej: kto będzie właścicielem kabli stanowiących podstawę sieci informatycznej? Czy nie lepiej zbudować infostradę i udostępnić ją niezależnym operatorom?

T.H.: Na pewno chciałbym, żeby usługi sieciowe były w Polsce tak tanie, jak w Stanach Zjednoczonych. Natomiast do państwa należy odpowiedź, kto ma tworzyć sieć bazową, czy będziemy realizować koncepcję szybkich i tanich infostrad, na których będą funkcjonować niezależni operatorzy wirtualni. To państwo powinno odpowiedzieć, jak dalece należy zdemonopolizować sektor łączności.

Uregulowań legislacyjnych wymagają takie choćby kwestie, jak otwarcie dostępu do Internetu za pomocą istniejącej infrastruktury telewizji kablowej. Czy jednak przedsiębiorstwa telewizji kablowej mogłyby również świadczyć tego typu usługi? W dużych ośrodkach miejskich na pewno bardzo by to ułatwiło upowszechnienie nowoczesnych technologii informatycznych.

Jak jednak wygląda sytuacja w chwili obecnej? Budowa infrastruktury jest najbardziej zaawansowana w obszarze nauki. To dobrze, gdyż w ten sposób najlepiej można przetestować różne możliwości i wybrać optymalne rozwiązania dla tworzenia szerszej infrastruktury, obejmującej wszystkich użytkowników.

Jeśli chodzi o dalszy rozwój prac, również jestem optymistą. Powstał "informatyczny rząd" składający się z pełnomocników do spraw infrastruktury informatycznej najważniejszych resortów. To on powinien ustalić strategiczne cele na przyszłość. Następnie można będzie powołać zespoły prawników, które zajęłyby się przygotowaniem odpowiednich aktów prawnych.

Brakuje niewątpliwie "polskiej Komisji Bangemana", zespołu niekwestionowanych autorytetów (ze świata gospodarki, nauki i polityki), którzy zajęliby się analizowaniem powstających rozwiązań światowych i sugerowali rozwiązania polityczne adekwatne do naszej sytuacji.

J.K.F.: Zespół analogiczny do Komisji Bangemanna jest bardzo potrzebny. Jesteśmy krajem doganiającym peleton, nie jego liderem. To stwarza pewne szanse, gdyż możemy uczyć się na cudzych błędach.

Wydaje mi się, że w najbliższej przyszłości szczególnego znaczenia nabierze zastąpienie obiegu dokumentów papierowych ruchem elektronicznym. Praktycznie nie istnieją żadne trudności techniczne, o czym świadczy szybki rozwój wydawnictw elektronicznych. Znacznie więcej problemów stwarzają kwestie prawne.

T.H.: Na początku roku pojawił się nowy typ czasopisma elektronicznego. Można w nim dodawać uzupełnienia i aneksy do starych numerów. Oznacza to, że gdy po latach ktoś sięgnie po archiwalny numer, oprócz ówczesnej informacji znajdzie wszystkie reakcje, jakie materiał ten sprowokował od tamtego czasu. Trudno sobie wyobrazić istnienie takiego pisma bez odpowiedniej infrastruktury informacyjnej.

Wpływ elektronicznego obiegu informacji na efektywność gospodarczą doskonale ilustruje sposób zarządzania magazynami w Europejskim Centrum Badań Jądrowych CERN w Genewie. Jest całkowicie sterowany komputerowo. Gdy stan jakiegoś artykułu spadnie poniżej określonej ilości, system automatycznie wysyła zamówienie do dostawcy. Dzięki takiemu rozwiązaniu można utrzymywać znacznie mniejsze zapasy.

Tego typu rozwiązania coraz częściej stosuje się na przykład w sieciach supermarketów, które obniżają stany magazynów do ilości wystarczających na kilkanaście godzin.

J.K.F.: Mówiąc inaczej, jest to praktyczna realizacja zasady "just in time".

T.H.: Jej przykłady można zresztą znaleźć również w Polsce. Istnieją punkty usługowe, gdzie mogę zamówić na przykład druk ulotek wysyłając wzór siecią. Praktycznie w chwili wysłania zamówienia mogę wysyłać gońca po odbiór towaru, gdyż druk trwa tylko godzinę. Na tej samej zasadzie można wydawać poważniejsze rzeczy, na przykład drukować podręczniki. Tak zresztą już dziś robią na przykład duże firmy komputerowe. Zamiast przewozić z miejsca na miejsce ciężki papier, książki można wydrukować na miejscu przeznaczenia wysyłając tylko siecią matryce.

Są to wszystko elementy tworzenia społeczeństwa informatycznego od dołu. Gdyby istniały odpowiednie uregulowania legislacyjne, wszystko to mogłoby się rozwijać znacznie szybciej.

E.B.: Podają panowie tylko pozytywne efekty rewolucji informatycznej. Wyobrażam sobie natomiast Georga Orwella żyjącego w dzisiejszych czasach - przekonałby się, że nie ma żadnych przeszkód technicznych, by zrealizować społeczeństwo "roku 1984". Czy nie istnieje ryzyko, że na skutek doskonałych metod przekazywania informacji równie doskonała będzie inwigilacja? Nie chciałbym doczekać sytuacji, w której zatrzymujący mnie policjant za naruszenie prędkości mógłby w jednej chwili sprawdzić moją przynależność partyjną, zobowiązania podatkowe i stan zdrowia.

T.H.: Każdy rozwój cywilizacyjny wiąże się z ryzykiem. Należy wyważyć, co jest bezpieczne, a co nie i stworzyć odpowiedni system prawny. Podobnie przecież było z innymi wynalazkami i rozwiązaniami technologicznymi.

Rozwój sieci komputerowych może na przykład znakomicie usprawnić pracę służby zdrowia. Wyobraźmy sobie prowincjonalną przychodnię, w której nie ma żadnych lekarzy specjalistów. Trafia do niej pacjent z poważną dolegliwością. Przychodnia taka może za pomocą sieci połączyć się z najlepszym w kraju specjalistą w danej dziedzinie i "na żywo" przeprowadzić konsultacje, przesyłać wyniki badań, porównać z innymi, podobnymi przypadkami zarejestrowanymi w centralnej bazie danych.

Z drugiej strony powstaje pytanie, jak możliwe będzie w takiej sytuacji utrzymanie tajemnicy lekarskiej?

J.K.F.: W rozwiniętej demokracji ludzie umieją uchronić wolność jednostki. Czy tak jest w Polsce? W tej chwili zagrożeó nie widać. Czy tak samo będzie w przyszłości? Potencjalne zagrożenia niewątpliwie istnieją. Ale to społeczeństwo musi umieć bronić same siebie.

E.B.: Demokratyczne społeczeństwo broni swoich interesów m.in. przez wybranych przez siebie przedstawicieli, parlament stanowiący akty prawne, którym nadajecie Panowie tak wysoką rangę dla rozwoju społeczeństwa informatycznego. Czy jednak to przedstawicielstwo, abstrahując nawet od kompetencji obecnego polskiego sejmu, może być kompetentne, by właściwie ocenić zagrożenia i stworzyć przepisy umożliwiające jednoczesny rozwój technologii i ochronę wolności jednostki? Czy nie istnieje ryzyko manipulacji przez "nawiedzonych" technokratów?

T.H.: Dotknął Pan szerszego problemu wykorzystania wiedzy uczonych przez ludzi podejmujących decyzje. Uczeni niczego nie mogą narzucić, mogą tylko sugerować rozwiązania. Z kolei parlament nie jest oczywiście zdolny do kompetentnej oceny. Do niego jednak należy wybór ekspertów, którym się ufa i na podstawie których opinii podjęte będą polityczne czy legislacyjne decyzje.

J.K.F.: Tak jest w teorii, w rzeczywistości wszyscy są tylko ludźmi. Komitet Badań Naukowych przed blisko rokiem wystąpił z ofertą, że dysponuje aktualną bazą danych o uczonych. Umożliwia ona łatwe wyszukanie najlepszych ekpertów w dowolnej niemal dziedzinie. Do dziś nie mieliśmy ani jednego zgłoszenia.

Politycy otaczają się doradcami, których znają i do których mają zaufanie. To naturalne zjawisko, ale ogranicza zasięg i wszechstronność ekspertyz.

E.B.: Wielu komentatorów rozwoju społeczeństwa informatycznego widzi również zagrożenia innego typu, jak choćby powstanie nowego podziału społeczeństwa na tych co mają dostęp do technologii i umieją z niej korzystać oraz na upośledzoną resztę.

T.H.: Z czysto technicznego punktu widzenia nowe technologie informacyjne są łatwiejsze do przyswojenia niż sztuka czytania. Problemem natomiast może być wzrost dysproporcji między całymi społeczeństwami. Kraje, w których nie powstanie odpowiednia infrastruktura i ludzie nie będą potrafili korzystać z oferowanych przez informatykę narzędzi siłą rzeczy pozostaną na marginesie, gdyż nie zdołają konkurować z krajami czerpiącymi korzyści z rewolucji informatycznej.

J.K.F.: W tym kontekście ułatwienie powstania infrastruktury i stworzenie odpowiedniej legislacji nie jest w Polsce jedynym zadaniem państwa. Myślę, że powinno ono zająć się również stworzeniem "pierwotnego" popytu, poprzez choćby pokazanie możliwości kryjących się w usługach oferowanych przez sieci komputerowe. Potem już powstanie naturalny popyt, nacisk na pewne rozwiązania, również ze strony prywatnych przedsiębiorstw. Inną kwestią są konsekwencje społeczne przemian spowodowanych rewolucją informatyczną. Czy na przykład zmaleje, czy też wzrośnie bezrobocie?

T.H.: Zbadanie całego obszaru konsekwencji jest jednak zadaniem dla socjologów i innych specjalistów. Powinni się wypowiedzieć choćby w kwestii pracy telematycznej. Według raportu Bangemanna już wkrótce tysiące ludzi w Europie będzie pracować zdalnie za pomocą komputera, bez konieczności dojeżdżania do biura.

J.K.F.: Niestety, jestem sceptykiem co do skuteczności ekspertyz społecznych. Czy na przykład jakikolwiek ekspert przewidział skutki "rewolucji" komputerów osobistych?

T.H.: Uważam jednak, że takie analizy są niezbędne choćby po to, by pokazać pewne możliwe konsekwencje.

E.B.: Na koniec proponuję odejść od problemów społecznych. We wspominanym przez Panów raporcie Bangemanna przebija obawa o przyszłość Europy w wyścigu po owoce globalnego społeczeństwa informatycznego, zwłaszcza wobec takich konkurentów, jak Stany Zjednoczone i Japonia. Jak w takiej sytuacji wyglądają szanse Polski, jeszcze przecież bardziej opóźnionej. Wysoki urzędnik Komisji Europejskiej zaangażowany w problematykę informatyczną, George Metakides stwierdził, że nasze opóźnienie może być naszym atutem. Czy była to tylko kurtuazja?

T.H.: Europa rzeczywiście ma powody do obaw. Jeszcze się nie zjednoczyła, a już chce bronić swoich interesów, interesów europejskich przedsiębiorstw, które są daleko w tyle. Europa jest trawiona przez wewnętrzne, biurokratyczne ograniczenia. Nie ma tam jednomyślności, ciągle trwa walka o wpływy.

My w Polsce jesteśmy wolni od wielu tych wewnętrznych przeszkód. Podczas tworzenia infrastruktury ogłaszamy otwarte przetargi, w których najczęściej wygrywają firmy amerykańskie, gdyż dostarczają najlepsze rozwiązania. W Unii Europejskiej kupuje się wyłącznie sprzęt europejski. Dlatego wydaje mi się, że jesteśmy w lepszej sytuacji niż Unia Europejska. Zaczynając od zera mogliśmy od razu wybierać optymalne, sprawdzone rozwiązania światowe. To że warszawska sieć metropolitalna będzie wykorzystywać najnowocześniejszy standard ATM wynika właśnie z naszego zapóźnienia. Jestem przekonany, że jeżeli dobrze rozwiążemy problemy budowy infrastruktury informatycznej w Polsce, to możemy w zakresie rozwiązań strukturalnych okazać się lepsi od Unii Europejskiej. Już dzisiaj nasze sieci akademickie są lepsze, niż w wielu krajach Unii Europejskiej.

W celu komercyjnej reprodukcji treści Computerworld należy zakupić licencję. Skontaktuj się z naszym partnerem, YGS Group, pod adresem [email protected]

TOP 200