Wtorkowa kartka

Piszę ten felieton na kilka dni przed lokalnymi wyborami w Stanach, a w tydzień po wyborach w Polsce. Zamiast zawracać sobie oraz Państwu głowę blamażem komputerowego systemu wyborczego RP, chciałbym chwilkę poświęcić paradoksowi wszelkich wyborów, nawet tych w Iraku, gdzie dyktator dostał 100% głosów.

Piszę ten felieton na kilka dni przed lokalnymi wyborami w Stanach, a w tydzień po wyborach w Polsce. Zamiast zawracać sobie oraz Państwu głowę blamażem komputerowego systemu wyborczego RP, chciałbym chwilkę poświęcić paradoksowi wszelkich wyborów, nawet tych w Iraku, gdzie dyktator dostał 100% głosów.

Notabene pieczętowanych krwią, co jak się wydaje może mieć interesujące konsekwencje w przypadku analizowania głosów negatywnych z pomocą DNA. No właśnie, po co nam kartki wyborcze?

Ale zacznijmy od początku, czyli od greckiej agory. W tamtejszych wyborach, podobnie jak i w późniejszych wyborach do polskich sejmów przedrozbiorowych, głos jak sama nazwa wskazuje, był daniem głosu za tym albo innym kandydatem. Jakie to wtedy było proste - głosowało się nie nogami, nie rękami, tylko głosem. Niestety, biurokraci potrafią wszystko zepsuć i jak tylko udało im się dorwać do nowoczesnych demokracji, no to wprowadzili głosowanie na kartkach. Jak bowiem dobrze wiadomo, jak coś jest robione na gębę nawet wobec licznych świadków, to potem może być odwołane. A jak się skreśli, wpisze lub w inny sposób przeniesie na papier swój wybór, to zostanie ślad. Wprawdzie anonimowy, ale policzalny.

Swoją drogą jestem ciekaw, kiedy władze PRL zdecydowały się zniszczyć efekty "wyborów", w szczególności słynnego referendum "3x Tak". Z pewnością polityczni biurokraci ustalili jakiś okres przechowywania kart wyborczych. Tak na zdrowy rozsądek, to karty z wyborów, które właśnie się odbyły, powinny w całości znaleźć się w archiwum państwowym jako dobitny i jedyny dowód legalności władzy. Ale zdaje się, że niestety tak się nie dzieje. Chętnie zresztą dowiedziałbym się, jaki los spotyka nasze głosy. Jeśli są przez państwo wyrzucane, nawet po jakimś czasie, to jest to z pewnością olbrzymia ironia losu. Państwo zachowuje w swoich archiwach wszelkie możliwe śmieci (proszę pomyśleć o tych wszystkich dokumentach, które produkuje biurokracja), a jednocześnie pozbywa się podstawowych dokumentów. Tyle tylko, że anonimowych.

Zastanawiam się, właściwie dlaczego tak ważna jest anonimowość wyborów. Przecież i tak jak państwo chce się dowiedzieć, co konkretny obywatel o nim myśli, to łatwo może go podsłuchać, śledzić, kontrolować korespondencję i robić wszystko, co mu się żywnie podoba. Dlaczego więc akt wyboru, czyli poparcia jakichś przedstawicieli u władzy, miałby być anonimowy. Tu dochodzimy wreszcie do komputerów, a raczej ich marginalnej dotąd roli w procesie wyborczym, nie tylko u nas, ale i w innych demokracjach. Nie ma żadnego powodu, aby procedura wyborcza była różna od kolekcjonowania innych danych o obywatelu. Każdy z nas ma swój numer państwowy oraz mnóstwo innych danych osobowych w centralnych bazach danych. Cóż więc stoi na przeszkodzie, aby raz na jakiś czas dodać do tej bazy jeszcze jeden rekord z informacjami o decyzji obywatela? Wydaje mi się, że takie podejś-cie rozwiązałoby wiele problemów, począwszy od frekwencji wyborczej. Pomysł głosowania tylko jednego dnia i to w dodatku w niedzielę jest w kraju zdecydowanie katolickim jakąś piramidalną pomyłką. Praktyczni purytanie przesunęli wybory na zwykły dzień (pierwszy wtorek po pierwszej niedzieli listopada). A właściwie dlaczego nie przez cały tydzień, od poniedziałku do soboty? Z bezpośrednim wprowadzaniem danych do bazy poprzez Internet lub terminale w lokalach wyborczych.

Tylko niech firma Prokom trzyma się jak najdalej od takiego systemu informatycznego. Sukces wyborczy gwarantowany.

W celu komercyjnej reprodukcji treści Computerworld należy zakupić licencję. Skontaktuj się z naszym partnerem, YGS Group, pod adresem [email protected]

TOP 200