Poświadczanie prawdy

Czasami człowiek musi udowadniać, że nie jest wielbłądem. Ot, choćby w banku, gdy pokazuje dowód osobisty. Wprawdzie jest tam wpisany numer PESEL, lecz państwowy bank PKO BP zupełnie się nim nie interesuje.

Czasami człowiek musi udowadniać, że nie jest wielbłądem. Ot, choćby w banku, gdy pokazuje dowód osobisty. Wprawdzie jest tam wpisany numer PESEL, lecz państwowy bank PKO BP zupełnie się nim nie interesuje.

Jest to zresztą zrozumiałe, gdyż komputery tej szacownej instytucji prawdopodobnie nie mają dostępu do innych państwowych baz danych. Sprawdza się natomiast i wpisuje na czekach, kto wydał rzeczony dowód osobisty. Tak jakby miało to jakiekolwiek znaczenie. Przecież ewentualny fałszerz nie omieszka wpisać właściwego urzędu, często gęsto już zresztą nie istniejącego (u mnie jest nim naczelnik dzielnicy).

Sytuacja komplikuje się w przypadku innych dokumentów wydawanych przez instytucje państwowe. Taki na przykład dyplom ukończenia studiów wyższych. Nie wiem, jak wyglądają dyplomy Czytelników, ale muszę się przyznać, że wstydzę się pokazywać mój dyplom Uniwersytetu Warszawskiego. Owszem, jest on oprawiony w skórkę i ma wytłoczoną pieczęć z orłem (w moim przypadku jeszcze bez korony, bom stary), ale swego czasu dolepiono mi karteczkę, na której "uwierzytelniono" dyplom. Wygląda to tak, jakby dopiero ostemplowany pieczątką z kartofla wymięty świstek nadawał memu wykształceniu właściwą rangę. W każdym razie wszyscy cudzoziemcy, którym pokazywałem to-to cudo, dopiero po jego zobaczeniu patrzyli na mnie jak na fałszerza, podszywającego się pod kogoś innego.

Dyplom doktorski w naszym kraju wygląda nawet elegancko, tyle tylko że gdy chce się go uwierzytelnić, to ta sama komórka instytucji naukowej, która go wystawiła, przystawia z tyłu dodatkowe pieczątki. Wynikałoby z tego, że prawdziwy jest ten dyplom, który ma dużo pieczątek. Wiara w pieczątkę jest w naszym państwie dobrze ugruntowana, choć każde dziecko wie, jak łatwo można ten "dowód" podrobić. W przypadku habilitacji, czyli najwyższego egzaminu naukowego, jaki można zdać w Polsce, otrzymywany papierek nijak się ma do jego rangi. Zwykła kartka standardowego formularza, na której maszynowo dopisano nazwisko delikwenta. I tylko jedna pieczątka. Pewnie i ją niektórzy fałszują.

Pomyśleć, co będzie działo się za parę lat. Przecież wszystkie dokumenty obywatela będą przechowywane w postaci elektronicznej. Wszelkie wypisy będą tylko kopiami, być może drukowanymi na specjalnym papierze, lecz dla potencjalnych fałszerzy dostęp do formularzy nie będzie żadnym problemem. Zresztą fałszowanie formularzy techniką drukarską nie jest trudniejsze niż podrabianie pieczątek. Dobrze pamiętam, jak w Niemczech kazano mi czekać na wydanie prawa jazdy ponad trzy miesiące, gdyż ichni urząd sprawdzał prawdziwość mego polskiego prawa jazdy. A były one nagminnie fałszowane, bo kurs i egzamin kosztowały ponad dwa tysiące marek, zaś na podstawie cudzoziemskiego prawa jazdy otrzymywało się dożywotnie niemieckie prawo jazdy za symboliczną opłatę

urzędową.

Nie mam złudzeń, że państwo potrafi problem wiarygodności dokumentów obywatela rozwiązać w rozsądny sposób. Przecież gdyby rzeczywiście chciało, to już dziś powstałaby centralna baza danych z odpowiednimi procedurami-kluczami, pozwalającymi każdemu upoważnionemu na elektroniczne sprawdzenie. Nie jest to żaden odkrywczy pomysł - mamy licznych specjalistów bankowych, którzy jakoś ten problem na co dzień rozwiązują. A nawet gdyby przyszło państwu wynająć specjalistów zagranicznych, to zakupione za dużą kwotę rozwiązanie ułatwiłoby życie milionom obywateli. Tylko czy państwu zależy na takim ułatwianiu?! No i kto kontrolowałby urzędników państwowych, mających wtedy pełnię władzy nad obywatelem.

W celu komercyjnej reprodukcji treści Computerworld należy zakupić licencję. Skontaktuj się z naszym partnerem, YGS Group, pod adresem [email protected]

TOP 200