Odrobina prywatności

Ogromnie się wszyscy zdziwili, że prezydent dostał 2000 listów elektronicznych w ciągu jednego dnia. A przecież łatwo można oszacować, że w grupie ponad ćwierć miliona użytkowników Internetu w Polsce jest z pewnością co najmniej jeden procent takich, którzy wybierając przyszłość postanowili o tym zakomunikować prezydentowi. To oni właśnie pisali. Tyle tylko, że nie miał kto czytać. Bo jak łatwo policzyć, 30 sekund na list daje prawie siedemnaście godzin czytania. Trzeba by więc posadzić dwóch urzędników do czytania. Do odpowiedzi powinni być osobni.

Ogromnie się wszyscy zdziwili, że prezydent dostał 2000 listów elektronicznych w ciągu jednego dnia. A przecież łatwo można oszacować, że w grupie ponad ćwierć miliona użytkowników Internetu w Polsce jest z pewnością co najmniej jeden procent takich, którzy wybierając przyszłość postanowili o tym zakomunikować prezydentowi. To oni właśnie pisali. Tyle tylko, że nie miał kto czytać. Bo jak łatwo policzyć, 30 sekund na list daje prawie siedemnaście godzin czytania. Trzeba by więc posadzić dwóch urzędników do czytania. Do odpowiedzi powinni być osobni.

Media elektroniczne operują skalą połączeń, która wymyka się codziennemu doświadczeniu. Szczególnie, gdy jakiś adres zostanie rozpropagowany przez nie same. Tu zaczyna się potęga i niebezpieczeństwo całkowitej utraty prywatności. Podam dwa przykłady z własnego doświadczenia.

Zapomniałem zapisać adres znajomej, która pracuje na Uniwersytecie Harvarda. Kiedyś spędziłbym pół dnia, wydzwaniając w różne miejsca, aby wreszcie ktoś z litości podał mi wewnętrzny numer telefonu. Wczoraj połączyłem się z uniwersyteckim serwerem, znalazłem elektroniczną książkę telefoniczną i kazałem wyszukać potrzebne mi nazwisko. W trzy sekundy miałem nie tylko telefon, ale także adres miejsca pracy oraz pocztę elektroniczną. Przy okazji i z pustej ciekawości sprawdziłem, że znany polski poeta Stanisław Barańczak, który jest profesorem na Harvardzie, też ma adres poczty elektronicznej.

Moje doświadczenie dowiodło, że miłośnik nowoczesnych tłumaczeń sztuk Szekspira może bez żadnych problemów napisać poecie o swej admiracji. Tradycjonaliści z kolei mogą zasypać profesora Barańczaka listami, w których będą wypominali mu, że jednak wolą frazę "Być albo nie być". Cała nadzieja w tym, że zwolennicy dawnych tłumaczeń nie korzystają raczej z poczty elektronicznej. Proszę jednak wyobrazić sobie, cóż by się działo, gdyby przy okazji kolejnej premiery teatralnej jakiś przedsiębiorczy organizator widowni podał e-mail tłumacza, który to adres jest przecież dostępny publicznie. Biedny poeta-profesor do końca życia pewnie nie zdążyłby nawet przeczytać otrzymanych listów, a cóż dopiero myśleć o odpowiadaniu.

Drugie doświadczenie jest jeszcze smutniejsze. Mój własny ojciec prosił mnie o znalezienie informacji o archiwum uniwersytetu Notre Dame, gdzie trzydzieści lat temu pracował jego znajomy, o którym chciałby napisać notkę biograficzną. Uniwersytet oczywiście jest w sieci, łatwo też można znaleźć elektroniczny odnośnik do archiwum. W niespełna minutę wiedziałem, jaki jest numer teczki osobowej poszukiwanego. Dowiedziałem się, że wypożyczanie takich materiałów jest obwarowane licznymi zastrzeżeniami (trzeba je zamawiać z wyprzedzeniem). Napisałem więc list do kustosza z prośbą o zrobienie wyciągu. Jakoż po dwudziestu czterech godzinach miałem wszystkie informacje, które w tradycyjny sposób byłyby tajemnicą zmarłego.

Wtedy uświadomiłem sobie, że straciliśmy kolejną odrobinę prywatności. Czytelnicy mogą sami użyć przycisku Net Search w przeglądarce, wpisać własne nazwisko i zobaczyć, czy są jakieś odnośniki. Myślę, że wielu spośród Państwa zostanie niemile zaskoczonych faktami, które o nich dostępne są na sieci. Inni z kolei zaskoczeni będą brakiem swego dossier. Tym trzeba pogratulować. Tak trzymać!

W celu komercyjnej reprodukcji treści Computerworld należy zakupić licencję. Skontaktuj się z naszym partnerem, YGS Group, pod adresem [email protected]

TOP 200