Dałoby się zrobić

Po dłuższej przerwie stałem się znowu klientem komunikacji miejskiej. Bynajmniej nie sprawiła tego recesja, a po prostu choróbsko, które każe mi przyjmować leki osłabiające uwagę i uniemożliwiające jeżdżenie samochodem. Stałem się użytkownikiem publicznego transportu miasta Poznania i fakt ten skłania mnie do rozmaitych refleksji.

Po dłuższej przerwie stałem się znowu klientem komunikacji miejskiej. Bynajmniej nie sprawiła tego recesja, a po prostu choróbsko, które każe mi przyjmować leki osłabiające uwagę i uniemożliwiające jeżdżenie samochodem. Stałem się użytkownikiem publicznego transportu miasta Poznania i fakt ten skłania mnie do rozmaitych refleksji.

Siedzę więc sobie na tylnym siedzeniu i kontempluję. Oczywiście w pierwszym rzędzie zauważam ładne dziewczyny, bo kto by nie zauważał ładnych dziewczyn, skoro dni coraz cieplejsze i bezkształtne palta zostały zastąpione zgrabnymi sukienkami. Ale nie tylko je zauważam. Przejażdżka autobusem skłania mnie do refleksji na temat systemów informatycznych w naszym codziennym życiu.

Wzrok mój pada na kasowniki. Wystarczy z boku spojrzeć na taki kasownik, aby spostrzec, że mrugają tam dwie diody - czerwona i zielona. Znam rytm, w którym mrugają, bo w takim samym rytmie mrugają diody na karcie sieciowej mojego komputera. Jedna (zielona) to sygnalizator transmisji, druga (czerwona) to sygnalizator kolizji. Z patrzenia pod kątem na kasownik w komunikacji miejskiej wynika więc, że taki autobus to zestaw specjalizowanych komputerów połączonych z innymi komputerami i jednostką centralną za pomocą zwykłej sieci Ethernet. Dałoby się to zrobić, myślę sobie, wystarczy tylko kawałek kabla i kilka standardowych kart sieciowych.

Ponieważ w zasięgu wzroku znowu brak ładnych sukienek, z diod w kasowniku mój wzrok pada na wyświetlacz nad kabiną kierowcy. Pokazuje aktualną godzinę (w Poznaniu większość ludzi używa biletów czasowych), numer linii, a także numer i nazwę przystanku. Dodatkowo, tuż przed przystankiem męski głos ogłasza jego nazwę. Aha, myślę sobie, kierowca musi jakoś sygnalizować komputerowi pokładowemu zmianę przystanku, co wyzwala dwie akcje: zmianę na wyświetlaczu oraz odtworzenie głosu z cyfrowego nagrania. Dałoby się to zrobić, myślę, i w głowie układam projekt algorytmu, który mógłby to robić.

Prawie rok temu, w felietonie Świat z drewna, płótna i bitów (CW 30/2001) postawiłem tezę, że informatyzacja nie będzie teraz szła "w górę", lecz "w głąb". Innymi słowy, że nie obejrzymy jakichś nowych, efektownych wynalazków, natomiast nasze codzienne czynności staną się coraz bardziej przesycone informatyką. Codzienny dojazd do i z pracy autobusem komunikacji miejskiej jest najlepszym tego przykładem.

Ilekroć widzę nowe zastosowania takiej "codziennej informatyki", myślę sobie: czy potrafiłbym to zrobić? Pamiętam przecież czasy, kiedy od informatyków wymagano wszystkiego. Dziś internetowe strony "łowców głów" każą już na początku określić się jako programista, administrator, projektant baz danych, kierownik projektu albo jedna z dwudziestu innych kategorii. A ja nie potrafię, być może jestem nieco staroświecki, ale chciałbym wiedzieć to i owo o wszystkim. Najlepiej świadczy o tym fakt, że jadąc autobusem komunikacji miejskiej w głowie rozrysowuję sobie architekturę systemu informatycznego, w wyobraźni kładę kable, a potem w myślach projektuję oprogramowanie, działające na komputerze pokładowym. Słowem, myślę, co i jak dałoby się zrobić.

I zaprojektowałbym się tak pewnie na śmierć w autobusie komunikacji miejskiej. Na szczęście z odsieczą przychodzi mi kolejna piękna sukienka na uroczej właścicielce. Dzięki Bogu, są jeszcze na tym świecie rzeczy nie poddające się kategoryzacji; rzeczy, które wzbudzają u wrażliwego obserwatora jedynie odczucia estetyczne, nie zaś dręczące pytania, jak to działa i czy dałoby się to zrobić.

W celu komercyjnej reprodukcji treści Computerworld należy zakupić licencję. Skontaktuj się z naszym partnerem, YGS Group, pod adresem [email protected]

TOP 200