E-domokrążcy

Trudno jest przejść kilkaset metrów i nie być zaczepionym przez tutejszego sprzedawcę lub naganiacza. Gdy człowiek wda się w pogawędkę, od razu usłyszy melodyjne "yeah mon", czyli w wolnym tłumaczeniu "tak brachu".

Trudno jest przejść kilkaset metrów i nie być zaczepionym przez tutejszego sprzedawcę lub naganiacza. Gdy człowiek wda się w pogawędkę, od razu usłyszy melodyjne "yeah mon", czyli w wolnym tłumaczeniu "tak brachu".

Wszystko jest możliwe i z niczym nie ma problemu. Długie, kręcone włosy, lekko kołysząca się sylwetka i błysk w oczach wyczekujących mojej zgody na kupno pamiątki, wynajęcie motoru, skorzystanie z taksówki, wstąpienie do baru czy splecenie włosów w dziesiątki warkoczyków.

Jak z dumą podaje tutejsza Izba Turystyki w wydanym przez siebie informatorze, nagabywanie turystów jest dzisiaj na Jamajce ledwie dostrzegalne. Aż strach pomyśleć, co się działo tutaj przed paroma laty, gdy obawa o utratę napływającego wraz z turystami strumienia dolarów skłoniła tutejsze władze do radykalnych działań. Nagabywanie zostało sprowadzone do dającego się znieść poziomu. O całkowitym wyeliminowaniu można oczywiście tylko pomarzyć.

Niestety, nękanie nas w nadziei na wyciągnięcie paru groszy z naszych kieszeni jest udręką obecnych czasów. To już nie tylko domena wakacyjnych kurortów, ale całego naszego otoczenia. Jesteśmy zaczepiani w domu, w pracy, na ulicy. Wszędzie. Każdy pretekst do nawiązania kontaktu jest dobry.

Nie tak dawno temu zacząłem otrzymywać od jednej z krajowych firm niemalże codzienny serwis informacyjny o jej produktach i usługach. Myślałem, że umieszczenie mojego adresu e-mail pod felietonami w CW daje jednoznacznie do zrozumienia, jakiego charakteru korespondencji on dotyczy. Ale sprzedawczyni żądna poszerzenia rynku była, jak widać, innego zdania. Na szczęście, jeden list wyjaśniający sytuację wystarczył, aby usunąć mój adres z listy wysyłkowej.

Niestety, innym razem nie miałem tak wiele szczęścia. Wysyłając zapytanie o bilety lotnicze do jednej z agencji, naraziłem się na mozolną walkę o moje prawo do prywatności. Pierwszy list, jaki otrzymałem, rzeczywiście dotyczył interesującej mnie trasy. Ale po nim nastąpiła nie kończąca się seria listów informujących mnie o rewelacyjnych przecenach i promocjach.

Prosty list z prośbą o wyłączenie mnie z grona szczęśliwców otrzymujących te superoferty nie poskutkował. Ponowiłem go myśląc, że może przepadł nie zauważony w natłoku innych. Nic. Nadal otrzymywałem superoferty. W kolejnym liście próbowałem odwołać się zarówno do kupieckiej solidności, jak i do zwykłej, ludzkiej życzliwości. Też nic. Dalej zarzucano mnie superofertami.

W swojej desperacji postanowiłem "zbombardować" skrzynkę pocztową agencji. Wysłałem kilkadziesiąt listów zatytułowanych "NIE CHCĘ WASZYCH OFERT!" w nadziei, że ktoś w końcu zauważy moją skromną prośbę. Gdy obmyśliwałem już bardziej wyrafinowane techniki nękania niepokornej agencji, listy przestały przychodzić.

Można oczywiście uzbroić swoją skrzynkę w tuziny filtrów separujących nas od nie pożądanych natrętów, ale przecież nie o to chodzi. Przypadek ten uzmysłowił mi, jak bezradni jesteśmy w kontaktach z różnego rodzaju e-domokrążcami bez pomocy odpowiedniego i skutecznego systemu prawnego.

W USA popularne są tabliczki z napisem "no solicitors". Ustawia się je na granicy posiadłości lub przy skrzynce pocztowej. Obawa przed podaniem do sądu studzi zapał domokrążców i agentów roznoszących ulotki. Gdyby było to możliwe, z chęcią bym sobie taką tabliczkę przyczepił do swojej elektronicznej skrzynki pocztowej. Tylko kto by się nią przejął u nas w kraju?

Jamajka, Negril, 24 listopada 2001 r.

W celu komercyjnej reprodukcji treści Computerworld należy zakupić licencję. Skontaktuj się z naszym partnerem, YGS Group, pod adresem [email protected]

TOP 200