Poświęcony wirus(om)

Wierni Czytelnicy (a jest takich kilku) z pewnością pamiętają, że jedną z niewielu rzeczy, których nienawidzę, są listy łańcuszkowe.

Wierni Czytelnicy (a jest takich kilku) z pewnością pamiętają, że jedną z niewielu rzeczy, których nienawidzę, są listy łańcuszkowe.

Pisałem już o nich kilka razy, począwszy od "Idioci" (tytuł mówi sam za siebie), także w połączeniu z wirusami pocztowymi ("Skrzyżowane połączenia") oraz z obawami mego rodzonego Ojca, że przez sieć to się można tylko zarazić ("Grób Nieznanego Adresata"). Czytelników chyba przekonałem, gdyż od pewnego czasu nie dostaję od nich ewidentnych banialuk. Może zresztą ogólny poziom internautów podniósł się? Chciałbym w to uwierzyć!

Niestety, gorzej poszło mi z Ojcem. Wprawdzie udało się namówić go na zainstalowanie poczty elektronicznej po tym, jak Wuj z Kalifornii zaczął używać tej formy komunikowania się, ale wymagało to dużego wysiłku, także organizacyjnego. Całe szczęście, że syn był w Polsce na wakacjach, więc to na jego barki spadł ciężar instalowania oprogramowania, założenia konta oraz edukowania klienta. Klient zresztą okazał się pojętny, co według mnie świadczy jasno o tym, że wszelkie mizdrzenia się w stylu: "Ja to, Panie Kubo, nic a nic z tych komputerów nie rozumiem" - są przejawami znacznego ograniczenia umysłowego i tak powinny być traktowane. Dla ustalenia uwagi: Ojciec przekroczył już wiek emerytalny profesorów wyższych uczelni.

Tak więc otrzymywałem listy od rodziciela i odpisywałem na nie. Ta wątła nić wzajemnego kontaktu była stałym elementem niełatwej sytuacji quasi-emigranta za Wielką Wodą. Aż tu któregoś dnia listy przestały się pojawiać. Odczekałem tydzień. Nic. W drugim nie wytrzymałem i zadzwoniłem. Okazało się, że to ja sam narozrabiałem, bo wysłałem dodatkowe rozszerzenia, które miały ułatwić pisanie i wysyłanie listów z polskimi literami. Niestety, zupełnie nieprzezornie katalog z dodatkami nazwałem tak samo jak katalog, w którym system przechowuje informacje o koncie pocztowym. Na efekt nie trzeba było długo czekać: jedna zgoda na zamianę katalogów spowodowała, że wszystkie ustawienia zostały wymazane i Ojciec nie miał jak połączyć się z serwerem pocztowym.

Mam jeszcze w Polsce kilku przyjaciół, poprosiłem więc jednego z nich (dziękuję, Andrzeju!), aby udał się na miejsce zbrodni i przeprowadził śledztwo. Wykazało ono, że delikwent nie miał zapisanych parametrów rachunku pocztowego (hasła), otwarto mu więc nowy na prywatnym serwerze. Pouczono także łagodnie, że wirusów listowych wymazujących katalogi na razie pod Mac OS nie ma.

Tak się złożyło, że powyższe działania miały miejsce w okresie, gdy po świecie szalała Melissa. Jeden z pierwszych listów, jakie dostałem od Ojca, dotyczył więc wirusów przenoszonych przez listy łańcuszkowe, a wysłany został pod (nie przetłumaczonym) nagłówkiem It Takes Guts to Say Jesus. Pewnie bym nakrzyczał, przywołując wszystkie poprzednie okazje, ale tym razem spasowałem. Otóż źródłem łańcuszkowego listu był ks. Adam Boniecki, dawny przyjaciel Ojca ze wspinaczek tatrzańskich, a dziś nie tylko redaktor Tygodnika Powszechnego, ale i osoba dobrze znana w Watykanie. To prawie tak, jakbym dostał list z papieskim imprimatur. Widać zresztą, jak mawiali starożytni, że wszystkie drogi prowadzą do Rzymu. Aluzję do mych licznych felietonów antyklerykalnych zrozumiałem. Nie mam też dość odwagi, aby dalej głosić niewiarę w wirusy listowe...

PS Już po napisaniu tego felietonu znalazłem odnośnik do ww. wirusa i jego nowszej wersji:http://www.stiller.com/guts2.htm.

W celu komercyjnej reprodukcji treści Computerworld należy zakupić licencję. Skontaktuj się z naszym partnerem, YGS Group, pod adresem [email protected]

TOP 200