Przygody Tomka testera

W książce Barbarians Led by Bill Gates Marlin Eller - dysydent Microsoftu, który opuścił firmę z czterema milionami dolarów i poczuciem głębokiego niesmaku, wywołanym przewagą decyzji czysto rynkowych nad technicznymi w praktyce działania firmy, po czym oddał się tworzeniu na własny rachunek oprogramowania muzycznego - opisuje historię testowania Windows 95, którego był współtwórcą.

W książce Barbarians Led by Bill Gates Marlin Eller - dysydent Microsoftu, który opuścił firmę z czterema milionami dolarów i poczuciem głębokiego niesmaku, wywołanym przewagą decyzji czysto rynkowych nad technicznymi w praktyce działania firmy, po czym oddał się tworzeniu na własny rachunek oprogramowania muzycznego - opisuje historię testowania Windows 95, którego był współtwórcą.

W roku 1994 Microsoft rozpoczął sprzedaż po 30 dolarów za sztukę kopii testowych nowego systemu. Ponad 400 tys. osób z pełną świadomością kupiło nie dokończoną wersję produktu. Na ciekawości i chęci partycypacji przyszłych odbiorców w dziele tworzenia producent zarobił 12 mln USD. To był dopiero początek: pierwsi użytkownicy przekazali informacje o ponad 6 tys. poważnych błędów. Eller szacuje czas zużyty na ich wykrycie na 75 mln godz. Nawet jeśli wartość ta jest zawyżona, przyjmując za stawkę godzinową kilka dolarów i zakładając, że każdy z darmowych testerów na walce z systemem spędził mniej więcej tydzień roboczy, wartość ich pracy znacznie przekroczyła 100 mln USD.

W Przygodach Tomka Sawyera jest wdzięczna historyjka o tym, jak Tomek, któremu nie bardzo chciało się malować płotu, sprzedał swoją pracę kolegom za szklane kulki. Obie strony (i płot) były z tej transakcji bardzo zadowolone. W Microsofcie ktoś wyciągnął praktyczne wnioski z lektury i zarobił dla firmy spore pieniądze. Trudno tu nie wyrazić podziwu: wszyscy wiedzieli, w co grają, nikt nikogo nie oszukał, a najinteligentniejszy zrobił na tym interes.

Pomysł składanych mebli firmy IKEA powstał, ponieważ producent chciał obniżyć koszty transportu. Zamiast wozić ciężarówkami powietrze, postanowiono skonstruować meble, które można przewozić w bardziej zwartej postaci. Początkowo miały być montowane w punkcie docelowym: lokalnej hurtowni lub w sklepie. Okazało się jednak, iż każdy prawdziwy mężczyzna z rozkoszą obija sobie palce, byle tylko pokazać, że i on potrafi złożyć szafę. W konsekwencji trzeba było zadbać o jakość: części musiały do siebie pasować, być łatwe w montażu, modularne. Powstał standard, który wciąż cieszy się popularnością i przyczynia do zmniejszenia kosztów producenta z jednej, a satysfakcji użytkowników z drugiej strony.

Przykładem złego standardu - powielonego w imię ujednolicenia rozwiązań, obniżki kosztów, zmniejszenia wydatków na szkolenie i wszystkiego, czemu służą standardy - jest klapa kubła na odpadki w restauracjach McDonald's. Głównymi ofiarami tego rozwiązania są pracownicy sieci. Mimo imponującej karności konsumentów wykonujących za restaurację powinność sprzątania ze stołu, można znaleźć jednostki, które kierując się zdrowym rozsądkiem dochodzą do wniosku, iż nawet po przetworzeniu wartość składników hamburgera jest zasadniczo niższa od ceny, którą zań zapłaciły, i nic się personelowi złego nie stanie, jeśli posprząta.

Praktyka przerzucania na klientów czynności, które dawniej świadczył usługodawca lub producent, jest częścią procesu nazwanego przez George'a Ritzera mcdonaldyzacją społeczeństwa. Ritzer nie jest zwolennikiem opisywanego zjawiska, ale z jego książki wynika niezbicie, iż "ludzie to lubią". Ciekawe, że miliony ludzi, którzy codziennie w restauracjach "wielkiego M" znoszą niewygodę zsuwania resztek z tacy do pojemnika, który usiłuje zrzucić je na podłogę, nie powołały dotąd ruchu konsumenckiego, który zająłby się tym problemem. Być może M¨ onieśmiela ich skalą swego sukcesu.

Jeszcze większym paradoksem jest to, że w jedynym obszarze stosowania informatyki, w którym współdziałanie klienta jest absolutnie niezbędne, czyli we wdrażaniu informatycznych systemów wspomagania zarządzania, panuje tendencja wręcz odwrotna. Na ogół użytkownicy proszeni o współpracę w takim procesie przyjmują postawę bierno-roszczeniową. Powszechne jest stanowisko, które da się wyrazić w słowach: "Nie po to płacimy tyle pieniędzy, żeby jeszcze się męczyć".

Na temat powodów takiego stanu rzeczy można stawiać różne hipotezy. Myślę, że pomocne w jego zrozumieniu byłoby rozróżnianie pojęć: "informatyka" i "informatyzacja". Pierwsze kojarzy się z zabawą: intelektualną - uprawianą przez teoretyków informatyki, i ludyczną - przez młodych i nieco starszych ludzi używających komputera (bo czymże różni się łowienie ryb na błysk od szukania błędów w programie); drugie z pracą, do której szczerze mówiąc człowiek nie jest stworzony. Informatyka jest fajna, informatyzacja nudna. Malowanie płotu - z obowiązku jest uciążliwe, zabawa w malowanie płotu jest pasjonująca.

Jacek Pacholczyk powtarza (nie wiem: po kimś, czy po sobie), że informatyzacja wtedy zaczyna działać, kiedy przestajemy o niej mówić. Zostaje nam więcej czasu na zabawę informatyką. Żadna z firm doradczo-wdrożeniowych nie dopracowała się jeszcze "techniki Tomka Sawyera" przy wprowadzaniu rozwiązań informatycznych w organizacjach. Ta, która zrobi to pierwsza, będzie godna nagrody Nobla z ekonomii.

Ściągnąłem z sieci muzyczne oprogramowanie Ellera. Przy pierwszym uruchomieniu zawiesiło system operacyjny mojego komputera. Nieźle się bawię, próbując znaleźć powód.

Piotr W. Fuglewicz jest doradcą zarządu InfoViDE.

W celu komercyjnej reprodukcji treści Computerworld należy zakupić licencję. Skontaktuj się z naszym partnerem, YGS Group, pod adresem [email protected]

TOP 200