Osobisty wirus Y2K

Kiedy Senat Stanów Zjednoczonych uwolnił niedawno prezydenta Clintona od zarzutu krzywoprzysięstwa, zdawało się, że pracownikom amerykańskich środków masowego przekazu zagląda w oczy widmo bezrobocia.

Kiedy Senat Stanów Zjednoczonych uwolnił niedawno prezydenta Clintona od zarzutu krzywoprzysięstwa, zdawało się, że pracownikom amerykańskich środków masowego przekazu zagląda w oczy widmo bezrobocia.

Ludzie po prostu zdają się nie czytać prasy i nie oglądać telewizji, jeśli media te nie potrafią ich w przekonywający sposób zgorszyć lub nastraszyć. W obu konkurencjach "afera Billa i Moniki" była trudna do pobicia.

W mojej lokalnej prasie odbył się więc swoisty plebiscyt wśród czytelników, których redakcja zachęciła do przedstawienia listy doniosłych i groźnych problemów, których wyolbrzymianie mogłoby zapewnić dziennikarzom zatrudnienie w ciągu nadchodzących dwu lat. Nie było dla mnie specjalnym zaskoczeniem, że - z braku ekonomicznej depresji, wielkiego trzęsienia ziemi w San Francisco czy śmiertelnej zarazy w Nowym Jorku - na jednym z czołowych miejsc znalazł się problem "wirusa Y2K", którego potencjalnie zabójczymi konsekwencjami czytelnicy czuli się niedostatecznie nastraszeni. Uniesiony owczym pędem sam zacząłem rozwijać w sobie poczucie zagrożenia i uważnie śledzić zwiastuny zbliżającej się katastrofy. Usiłowałem znaleźć odpowiedź na pytanie: "Jakie osobiste nieszczęścia przynieść mi może milenijny wirus?".

Pewną nadzieję na poprawę wydzielania adrenaliny do mego krwiobiegu stworzyło doniesienie, jakie znalazłem 13 stycznia w Bangkok Post. Jak wynikało z ogłoszonego w nim anonimowego doniesienia, Singapur - a dokładniej jego miejskie taksówki - już padły ofiarą Y2K. Otóż w trzystu z nich zawiodły w południe 1 stycznia 1999 r. taksometry. Przypomniałem sobie jednak, że ostatnio wiozący mnie przez Warszawę taksówkarz zapomniał włączyć taksometr i jakoś podróż moja zakończyła się szczęśliwie ku "pełnej satysfakcji obu umawiających się stron". A poza tym nie planowałem w najbliższym czasie wycieczki do Singapuru.

Kiedy jednak pod koniec stycznia amerykański Departament Stanu wystosował publiczne ostrzeżenie, iż "w krajach, które nie są odpowiednio przygotowane, problem Y2K może spowodować zakłócenia w działaniu instytucji finansowych, dostawach energii, telekomunikacji, transporcie i innych żywotnych usługach" - zacząłem zastanawiać się, czy jednak nie zmienić wakacyjnych planów na przyszłą zimę. Szkoła, do której uczęszcza moja córka, i zwykle rozpoczynająca lekcje 2 stycznia, ogłosiła właśnie, że (na wszelki wypadek) wiosenny semestr 2000 r. rozpocznie się z tygodniowym opóźnieniem. Może, pomyślałem, wezmę urlop na dwa dni i wyjadę z nią na porośniętą palmami wyspę należącą do zupełnie nie przygotowanego do nadejścia nowego tysiąclecia kraju Trzeciego Świata (zwanego dziś "rozwijającym się"). A tam, zanim zostanie przywrócona łączność i komunikacja, upłynie co najmniej tydzień.

Kiedy tak sobie marzyłem, dotarła do mnie inna zastraszająca wiadomość, która natchnęła mnie do jeszcze bardziej podstępnej kombinacji. Jak przewiduje mianowicie Amerykańskie Stowarzyszenie Prawników, wirus Y2K może być dla amerykańskich prawników prawdziwą złotą żyłą. Zacierają już oni ręce, licząc kary pieniężne firm, które w wyniku komputerowej katastrofy nie będą zdolne do wypełnienia swych kontraktowych zobowiązań. Według ostatnich oszacowań, suma ta sięga tryliona dolarów (nawet nie wiem dokładnie, ile to jest) i do Kongresu amerykańskiego zaczęły wpływać projekty ustaw, mających ograniczyć cywilną odpowiedzialność pechowców do 250 000 USD (lub potrójnej wysokości strat klienta). Nie tylko więc wyjadę sobie na wyspę, z której nie będę mógł w poniedziałek wrócić do pracy, ale jeszcze podam do sądu pocztę, telegraf, linię lotniczą i zarobię ćwierć "melona".

Widać, jestem niepoprawnym optymistą i trudno mnie nastraszyć, bo wyznaję starą zasadę - "Nie ma tego złego..." Ostatniej nocy coś jednak we mnie drgnęło. Włączyłem telewizor i ujrzałem na ekranie startujące rakiety balistyczne. Rosyjskie, zresztą. Jednocześnie spiker grobowym głosem donosił, że "komputery używane przez rosyjskie siły zbrojne są tak przestarzałe, iż istnieje (dość odległe, przyznał) niebezpieczeństwo, że z nadejściem nowego roku 2000 wirus Y2K spowoduje masowy atak nuklearny na Stany Zjednoczone". Przyznam, że na chwilę się przestraszyłem. Aż sobie przypomniałem: co z tego, przecież i tak będę siedział bezpiecznie na pewnej zacofanej wyspie.

W celu komercyjnej reprodukcji treści Computerworld należy zakupić licencję. Skontaktuj się z naszym partnerem, YGS Group, pod adresem [email protected]

TOP 200